Przeżywać łaskę Bożą – biografia Gerharda Krugera

Od wydawcy

Misjonarz Gerhard Kruger, 1914-1987, przedstawia w tej książce, a czyni to jasnym, zwykłym językiem, swe przeżycia z Bogiem, „który z bezbożnych czyni sprawiedliwych”. Będąc wychowany w chrześcijańskiej rodzinie, wcześnie zaczął zadawać sobie pytania związane z sensem życia, z Bogiem. Podobnie jak wielu ludzi patrzących krytycznie na „chrześcijan”, zauważył, że prawdy biblijne i praktyczne życie często nie tworzą harmonii. Wskutek tego wpadał niekiedy w głębokie zwątpienie. A jednak Słowo: „Kto szuka, znajduje” stało się jego osobistym przeżyciem. Nadal aktualna jest ta prawda! On znajdował ją w sytuacjach, w których wydawało się, że nie było już wyjścia. Książka skierowana jest do pytających, szturmujących, wątpiących, do ludzi, którzy szukają Boga. Także wierzący odniosą duchowy pożytek. Autor zaświadcza, że przeżywanie łaski Bożej, doświadczanie Jego cudów jest najpiękniejszym przeżyciem. Gerhard Kruger stał się szeroko znany dzięki wydawaniu miesięcznika „Glaube, Hoffnung, Liebe” („Wiara, Nadzieja, Miłość”), a także licznym podróżom kaznodziejskim po wielu krajach we wszystkich częściach świata. Niezmordowanie i gorliwie służył swemu Mistrzowi, który go w listopadzie 1987 roku odwołał nagle do wieczności. Gerhard Kruger uległ wypadkowi samochodowemu podczas swej kolejnej podróży misyjnej po Polsce. Oby Pan obficie błogosławił czytelnikowi tej książki!

Przedmowa

Coraz częściej mnie pytano: „Kiedy wreszcie napiszesz coś w formie książki?” Oddałem więc tę sprawę Bogu 22 grudnia 1968 roku; gdy na lotnisku w Nowym Jorku czekałem na samolot, którym miałem właśnie odlecieć do swych najbliższych w Niemczech, pojawiło mi się przed oczyma wydanie pewnej książki. Ale zanim ją podpisano do druku, minął prawie rok. W ostatnim tygodniu mej obecnej podróży po Ameryce Południowej poproszono mnie, abym przelał coś na papier. Wielu musiało jednakże popracować jeszcze nad tym: korektor, zecer, drukarz, introligator, itd. Wszystkim jak najserdeczniej dziękuję i modlę się o to, by ta oto książka stała się błogosławieństwem dla każdego.

Vila Nova, Parana, Brazylia 28 listopada 1969

Gerhard Kruger

Dzieciństwo

„…i uważaj na małego Gerharda. Bądź mu ojcem chrzestnym. Ma zaledwie parę dni, a już mnie traci. O, Boże, trzymaj nad nim Swą rękę! Pomagaj też mojej drogiej Agacie. Znasz ją przecież od młodości. Jakże jej teraz będzie ciężko… Czworo małych dzieci, nie ma jeszcze domu, nie ma stajni, jest tylko stodoła. Matka nie zna jeszcze swego Zbawiciela, który mógłby ją pocieszyć. A któż wie, kiedy tu wrócę i czy w ogóle wrócę. Czy Pan Bóg zechce przyprowadzić mnie z powrotem?”

Łzy zgasiły ostatnie słowa. I wtedy rozstali się. Stary przyjaciel i sąsiad pozostał sam, młodego osadnika zabrali Rosjanie. Właśnie wybuchła wojna i kiedy obaj udawali się do miasta, wzięto ich z drogi do niewoli. Ich osada leżała bowiem tuż przy granicy.

Minęły dwa lata.

Ciężko pracowała młoda matka przy zwożeniu z pola. Dzieci pozostawały same. Starszy chłopiec miał się opiekować młodszym, ale Robert skończył wówczas dopiero 6 lat i jeszcze musiał pilnować gęsi. Matka zmęczona i głodna przyszła do domu, by nam dzieciom przygotować jakąś strawę. Chciała jeszcze zrobić masło. Rano, zanim wyszła na pole, postawiła maselnicę pełną śmietany. Gdy potem wracała, mały Gerhard wybiegł jej na spotkanie, cały wysmarowany śmietaną. Przeczuwała najgorsze. Tak, maluch chciał chyba stanąć na maselnicy — jak to dzieci lubią — i wywrócił się razem z nią. Cała śmietana przepadła. To niemal majątek w ciężkich wojennych czasach, kiedy jedynie za masło można było coś w mieście nabyć. Matka nie mogła przeboleć tej straty.

– Dziecko, coś ty zrobił? Ja ci za to przysolę!

Chwyciła za kij. Na dziecko spadły razy. Nagle gwałtowniejszy krzyk – dziecko przewróciło się i już się nie poruszało. Dostało nieszczęśliwie w głowę, jak to nieraz w zdenerwowaniu bywa. Zatrwożona matka pobiegła do sąsiadki, krzycząc:

– Radke, pomóż mi, zatłukłam swego Gerharda na śmierć, a przecież nie chciałam! Pomódl się, to może jeszcze ożyje…! Pobiegły obie. Szybko natarły dzieciaka mokrymi ręcznikami. Otworzył oczy. Upadły na kolana, płakały i dziękowały Bogu.

Gerhard został przy życiu. Ale to nieprzemyślane uderzenie miało ciężkie następstwa. Dziecko nie umiało już powiedzieć „mama”. Co prawda, często układało buzię do wypowiedzenia jakiegoś słowa, ale wszystkie wysiłki kończyły się na jąkaniu. Matka czyniła sobie ciężkie wyrzuty, płakała i lamentowała. Zaczęła się też modlić.

W owym czasie, w roku 1916, sprowadził się do naszej wsi pewien wierzący człowiek w średnim wieku, z rodziną. Nazywał się Fryderyk Kowalski. Pewnego dnia rozmawiał z naszym sąsiadem Radke, gdy tymczasem dwuletni Gerhard bawił się w piasku ze starszym o rok braciszkiem. Radke wtedy powiedział:

— Ten chłopak będzie kaznodzieją.

— Masz oczywiście na myśli Zygmunta? — spytał Kowalski.

— Nie, Gerharda — odpowiedział sąsiad.

— Skądże to wiesz?

— Bóg mi to wyjawił.

— Oby Pan Bóg pozwolił ci, bracie, dożyć tego, co ujrzałeś. Fryderyk poruszony do głębi i zamyślony wrócił do domu. Nadal modlił się o to dziecko, które tak bardzo się jąkało. Dopiero po wielu, wielu latach, w 1959 roku, w godzinie wielkiej pokusy, dowiedziałem się od brata Fryderyka Kowalskiego o tej rozmowie.

Znów minęły dwa lata pełne trwogi. Wojna zbliżała się do swego okropnego finału. Chociaż dla naszego narodu oznaczało to przegraną, wiele matek i dzieci cieszyło się na powrót swych mężów i ojców. Pewnego dnia wrócił też z Syberii mój ojciec. Pamiętam jeszcze jego powrót. Byłem właśnie na podwórku, kiedy zobaczyłem jakiegoś nadchodzącego mężczyznę. Był dla mnie kimś obcym, ale nie uciekałem. Zbliżył się i obdarował mnie słodyczami. Potem wziął w ramiona i już instynktownie wiedziałem, że to mój tata!

W owym czasie bardzo ciężko chorowałem. Przychodzili sąsiedzi, otaczali łóżeczko, modlili się i ze starego śpiewnika śpiewali smutne pieśni. Ojciec postanowił zawieźć mnie do szpitala. Pościelono mi na furmance. Ojciec jeszcze raz się pomodlił i pojechaliśmy do odległego powiatowego miasteczka. Jednak po drodze polepszyło mi się, ale rodzice nie przerwali podróży, lecz zawieźli mnie do lekarza. Przesilenie choroby już minęło i mogłem wrócić do domu.

Brat Fryderyk i mój ojciec znali się od najmłodszych lat. Prawie jednocześnie znaleźli Zbawiciela, będąc w kolonii niemieckiej w Rosji. Na naszym osiedlu doszło teraz do potężnego przebudzenia. Matka również się nawróciła. Pamiętam, jak nieraz o tym opowiadała. Mówiła dosłownie: „Narodziłam się na nowo, jak dziecko z matki”. Niektórzy z nawróconych wywędrowali do Ameryki Południowej, gdzie przebudzenie się rozszerzało.

Jako jąkała byłem przez inne dzieci często wyśmiewany. Bardzo mnie to złościło. Zaczęto mnie przezywać: „Złośnik”. Miałem już 7 lat i należało pójść do szkoły, ale szkoła była dla mnie zamknięta, gdyż nie potrafiłem mówić. A ja tak bardzo chciałem się uczyć! Często, kiedy patrzyłem jak idą do szkoły moi bracia, siostra lub dzieci sąsiadów, bardzo się smuciłem i płakałem. Matka z trudem mnie uspokajała.

Znaleziono wszakże dla mnie pożyteczne zajęcie. Najpierw musiałem paść gęsi, potem krowy. I były to moje najpiękniejsze czasy. Kiedy gęsi się najadły, kładłem się i patrzyłem na chmury jak ciągną po niebie, rozmyślając nad tym, dokądże one tak lecą. Nieraz przy takim rozmyślaniu zapomniałem o gęsiach, które szły wtedy na pole sąsiadów, za co dostawałem od matki porządne lanie.

Na nabożeństwa zabierano mnie zawsze razem z pozostałym rodzeństwem. Przed południem czytano tam kazanie, po południu mówił brat Fryderyk Kowalski, mój ojciec lub kto inny. Raz po raz wygłaszali też obszerne kazania przyjezdni bracia. Wiele także śpiewano. Chór prowadził mój ojciec. Grał dobrze na skrzypcach, ale śpiewał cichym głosem, bo na Syberii nabawił się choroby serca.

Pewnego razu, gdy miałem 8 lat, siedziałem na jednym z takich spotkań z prawej strony drzwi. Sąsiad czytał grubą książkę z kazaniami.

Było mi bardzo smutno, bo czułem się przez wszystkich poniżany i nie rozumiany. Pragnąłem mieć w rękach śpiewnik „Pieśni Królestwa”, ale nie dano mi żadnego. Inni na pewno myśleli, że nie ma po co, skoro przecież nie potrafię się włączyć do śpiewu. Tym bardziej słuchałem kazania. I wydało mi się nagle, jakbym był dorosły. Stoję oto przed dużym stołem. Ludzie wypełniają jakąś salę, a ja czytam z książki, z Biblii. Przez dłuższą chwilę miałem ten obraz przed oczyma, doznając wielkiej szczęśliwości. Potem to zniknęło. Wiedziałem jednak, że mi się to nie śniło. Owo przeżycie pozostało we mnie do dziś żywe. Wróciwszy do domu byłem weselszy niż zwykle. I od tamtej niedzieli język mój się powoli rozwiązywał, jąkanie ustępowało i zacząłem wymawiać słowa. Miałem jednak bardzo duże trudności z głoską ,,r”. Występuje ona dwukrotnie w moim imieniu i dwa razy w nazwisku. Dopiero po kilku latach udało mi się wymówić poprawnie swe imię i nazwisko. Teraz mogłem już iść do szkoły. Wkrótce też umiałem już płynnie czytać. Wtedy Biblia stała się moją ulubioną lekturą. Frapowały mnie starotestamentowe historie i wydarzenia. Ciągle od nowa czytałem pierwszą księgę Mojżesza, Jozuego, Sędziów, Księgi Samuela, Królewskie i Księgi Kronik. Wówczas to zostały położone podwaliny pod moją biegłą biblijną pamięć, tak że do dzisiaj nie potrzebuję korzystać z żadnej konkordancji. Raz na tydzień odbywała się również w domu rodziców godzina biblijno-modlitewna. Musiałem oczywiście na tym bywać. Często stawiałem pytania odnoszące się do spraw biblijnych i w ten sposób wyostrzała się moja pamięć.

Nasz drugi sąsiad był zamożnym gospodarzem. Posiadał dużo pola, pastwisko i las. Nasze pole graniczyło z jego ziemią. Niekiedy musiałem paść krowy, również na jego pastwisku. Nierzadko zdarzało się, że mnie przy tym zaskakiwał. Ale ów człowiek — którego nazywaliśmy „ojcem Neumannem” — nie był taki jak inni. Nigdy na mnie nie krzyczał, nigdy mi nie rozkazywał, bym wyganiał bydło z jego pastwiska, lecz pozwalał mi przychodzić do siebie i siadać obok. Wówczas zaczynał opowiadać o Jezusie, często całą godzinę. Potem mówił: ,,No, Gerhardzie, chyba już się krowy dosyć napasły”.

I odchodził. Tego człowieka nazywano w naszej wsi ,,zielonoświątkowcem”. Chodził na zgromadzenia z niewielką grupką ludzi do innego domu. Mój ojciec utrzymywał z nim dobre stosunki sąsiedzkie. Kiedy odbywały się większe spotkania, nazywane uroczystościami misyjnymi, na które ludzie przyjeżdżali z daleka, wtedy łączono oba te zgromadzenia. Pewnego dnia brat Fryderyk Kowalski, również przyjaciel ojca, dał się ochrzcić i dołączył do tych zgromadzeń zielonoświątkowych, jakie rozpowszechniały się szybko w całej wiosce.

Matka była im bardzo przeciwna. Pamiętam to jeszcze z dzieciństwa. Zielonoświątkowców odwiedził pewien nawrócony pastor ewangelicki, który przyjechał z Niemiec. Nazywał się Gensichen. Na zgromadzenia przychodziło dużo ludzi i w owym czasie nawróciło się na nich wiele dzieci. Pewnego dnia ojciec był gdzieś w podróży, a matka nie pozwoliła nam, dzieciom tam iść.

Przed południem i po obiedzie musieliśmy uczestniczyć w naszym zgromadzeniu, ale dowiedziałem się, że w porze obiadowej ma być tam lekcja dla dzieci. Niepostrzeżenie wymknąłem się z domu i pobiegłem do zielonoświątkowców. Wprawdzie nie było na tej lekcji pastora Gensichena, gdyż miał zwyczaj drzemać sobie po obiedzie również w niedzielę, ale i tak bardzo mi się tam spodobało. Nabożeństwo prowadził brat Fryderyk Kowalski i Pan Bóg pozwolił mu obudzić dla Zbawiciela również serca dziecięce. Gdy wróciłem do domu, matka spytała:

— Gerhard, gdzie byłeś, może u zielonoświątkowców?

— U wujka Fryderyka, mamo.

— Ja ci tych zielonoświątkowców wybiję z głowy! – I dostałem rózgą po plecach.

Mimo to często jeszcze chodziłem na owe zgromadzenia dla dzieci i czułem się tam bardzo dobrze. Uczyłem się tam też pieśni oraz poszczególnych fragmentów Biblii na pamięć. Niejedna pieśń do dziś pozostała w mym sercu.

Lata szkolne

Pewnego wieczoru, kiedy śledziliśmy wszyscy przy stole, ojciec spytał:

— Dzieci, kim chcecie być? Czy już pomyśleliście o tym? Odpowiadaliśmy po kolei. Ja powiedziałem szybko:

— Będę nauczycielem.

Ledwo to wypowiedziałem, a już rodzeństwo nabijało się ze mnie:

— Ty nauczycielem? Nie umiesz nawet wymawiać “r”. Ojciec uspokoił ich, ale ja podniosłem się z miejsca ponury. Ponosił mnie gniew. I poczułem teraz nienawiść do tych, co potrafią dobrze mówić. W owym czasie przyszła na nasze podwórko pewna Cyganka. Ojca znów nie było w domu. Chwyciła moją dłoń i wymamrotała coś, czego nie rozumiałem. Ale było to dziwne, bo od owego dnia, gdy tylko napotkałem na jakąś trudność, zaczęły nawiedzać mnie myśli o samobójstwie. Jeśli na jakimś zgromadzeniu myślałem o nawróceniu, przelatywało mi przez głowę: dla ciebie nie ma już łaski, jesteś zgubiony!

Ojciec wziął sobie jakoś do serca to moje postanowienie, że chcę być nauczycielem. Po pewnym czasie powiedział do matki:

— Wiesz, chodzi mi po głowie, by zgłosić Gerharda do polskiej szkoły; powinienem dać mu możliwość nauki.

I tak też uczynił. Dwa lata po wojnie część naszego powiatu przyłączono do Polski, ze względów komunikacyjno-technicznych. Niemcy jednak zachowali dłużej swe szkoły podstawowe, ale niemieckich szkół wyższych nie było w naszej okolicy. Nie pozostawało mi nic innego, jak uczyć się polskiego. Robiłem postępy i po dwóch latach doszedłem już do tego, że mogłem wstąpić do seminarium nauczycielskiego. (Można je porównać z dzisiejszym gimnazjum i czterema semestrami pedagogiki). Szło jednak o „kochane pieniądze”. W ówczesnej Polsce panowała wielka bieda. Ceny płodów rolnych były niskie. Choć uprawiano dużo żyta i pszenicy, wieśniacy żywili się głównie ziemniakami. Pamiętam, jak ojciec powiedział któregoś ranka:

— Matka, obrałem już 98 kartofli, ale czy to wystarczy? Czy my się tym najemy?

Za szkołę trzeba było płacić, książki samemu sobie kupować, a poza tym starać się o kwaterę i utrzymanie. Ojciec rozważał to, a potem rzekł:

— Będzie nam bardzo, bardzo ciężko wysłać cię na naukę. Zrobię, co w moich siłach. Ucz się jednak pilnie, abyś nie powtarzał roku.

Nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Miał na niej wypisaną miłość ku dziecku i troskę o przyszłość. On sam chodził do szkoły zaledwie trzy miesiące, ale doszedł do tego, że razem z którymś z braci wydawał małe czasopismo chrześcijańskie „Zgoda”.

Zdałem egzamin wstępny i zostałem przyjęty. Otwierał się przede mną nowy świat. Opuściłem dom rodzinny, znalazłem się wśród obcych, ludzi, w polskiej szkole, w której wprawdzie byli również Niemcy, ale nie przyznawali się do tego. Ja byłem dumny, że jestem Niemcem i śmiało o tym mówiłem. I o dziwo, polscy koledzy nie brali mi tego za złe, szukali nawet mego towarzystwa, a ja zacząłem ten naród rozumieć, lubić i szanować jak swój własny.

Mieszkałem z kilkoma kolegami w jednym pokoju. Pod koniec tygodnia zazwyczaj przyjeżdżałem do domu. Ojciec dawał mi oczywiście na pociąg, ale kiedy przyszły ciepłe dni przemierzałem te 14 km piechotą, by zaoszczędzić trochę pieniędzy. Najbardziej się cieszyłem, gdy na dużej przerwie mogłem sobie kupić dwie bułeczki. Nie śmiałem prosić ojca o więcej pieniędzy. Na Syberii odpokutował i nadszarpnął swe zdrowie. Serce mnie bolało, gdy wracając do domu spotykałem go nieraz zgiętego w pół przy ciężkiej pracy na polu. Jakże mógłbym oczekiwać czy też wymagać od niego pieniędzy, czy większego wsparcia!? Miałem przecież tak dobrze. Musiałem się tylko uczyć. Zacząłem więc nocami oprawiać książki, które przynosiłem z różnych bibliotek. Czasem sypiałem zaledwie 3-4 godziny na dobę. Ale wytrzymywałem. Wiele tych książek też przeczytałem. Nie wszystko było w nich dobre. Zacząłem wtedy zauważać bogatszych kolegów, którzy od rodziców dostawali tyle pieniędzy, że wydawali je bezużytecznie. Wkradła mi się do serca nienawiść wobec bogatych i pewnego dnia powiedziałem sobie: ,,0d biednych nie będę nic brać, ale bogatym ukradnę”. I do tego też doszło. Od najgorszego uchroniła mnie jednak łaska Boża. Z pewnością były to modlitwy ojca, gdyż skradzione pieniądze paliły w rękach jak ogień. Boleśnie odczuwałem swą podłość i obrzydliwość. Aż pewnego dnia powiedziałem sobie: „Nie, tylko to, co sobie zarobisz może być twoje”. Ale nienawiść w sercu pozostawała, nienawiść do bogatych, dobrze urządzonych. Wkrótce podzieliłem się swymi myślami z tymi, którzy jak ja byli biedni. I tak zrodziły się w szkole socjalistyczne tajne paczki polityczne. Trzymaliśmy się mocno razem. Nic nie dochodziło do uszu Rady Pedagogicznej, bo inaczej wylecielibyśmy. Takie rzeczy były bowiem zabronione.

Pamiętam, że dwóch wykładowców szczególnie zapisało mi się w sercu. Pierwszy nazywał się Balachowski, a drugi Kożusznik. Balachowski wyjątkowo nienawidził Niemców. Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego. Możliwe, że w pierwszych latach powojennych doświadczył od Niemców czegoś złego. Z nim też musiałem mieć do czynienia. Dawał mi odczuć, że jestem Niemcem. Wtedy w moim wnętrzu burzyło się wszystko przeciwko Bogu, Stwórcy. Mówiłem: „Boże, jeśli Ty ukształtowałeś ludzkość i ludy, to po co tyle nienawidzących się narodów? Dlaczego nie było Twą wolą stworzyć tylko jeden lud, jedną mowę, skoro jesteś wszechmocny?”. Wszystko we mnie buntowało się przeciwko Bogu. Przestałem już chodzić na szkolne nabożeństwa, nie czytałem więcej Biblii, nie chciałem już nic więcej słyszeć o zajęciach biblijnych. Po jakimś czasie udało mi się zyskać sympatię profesora, dzięki pracy nad tłumaczeniem z niemieckiego na polski. Starałem się teraz robić wszystko dobrze i nawet lubiłem samego siebie.

Ten drugi profesor był ewangelikiem, znał społeczność wierzących i utrzymywał z nią kontakt. Uczęszczał również na coroczne uroczystości misyjne, odbywające się w stodole mego ojca. Bardzo mu na mnie zależało, gdyż darzył mego ojca szczególną sympatią ze względu na jego pobożność i łagodność. Często, gdy widział mnie smutnego i samotnego, nieszczęśliwego i napiętego wewnętrznie, pocieszał i zapraszał do siebie. Będąc przyjacielem mego ojca starał się mną opiekować, ale ja wydawałem .się wówczas sobie szubrawca i dlatego prosiłem o korepetycje jednego z kolegów, dobrego matematyka, by nie nadużywać dobroci profesora.

Życie w mieście narażało mnie na różne niebezpieczeństwa. Najbliższym z nich było kino. Poszedłem tam trzy razy. Wyświetlali tam owe ponure filmy z Tomem Mixem. Miałem już tego dosyć i powiedziałem raz kolegom, którzy za tym przepadali: „Gdy patrzę na życie, to mam prawdziwe kino, a na te bzdury nie wydam już ani grosza”. Następnymi pokusami były potańcówki i życie towarzyskie.

Długo im się opierałem myśląc o chorym na serce ojcu. Gdyby się dowiedział, że szukam sobie przyjemności w potańcówkach, to nie mógłby tego przeżyć i ponosiłbym winę być może za jego przedwczesną śmierć. Nie mogłem jednak oprzeć się, by popróbować. Nie wystarczała mi tu własna siła wypływająca z upomnień kochanego ojca i jego przykładu ani też samodyscyplina. Pewnego dnia również i ja kręciłem się na parkiecie. Potem jeszcze trzy razy namówili mnie koledzy na wspólną potańcówkę. Ale ostatnim razem już się z nimi nie bawiłem. Okazało się, że kilku chłopaków kłóciło się o pewną dziewczynę i doszło do bójki. Zniechęciło mnie to i już więcej nie chodziłem na potańcówki. Nie byłem nawet na balu maturalnym.

W naszym mieście istniała już wtedy publiczna czytelnia. Tamtędy wiodła moja ścieżka, gdy tylko czas pozwalał. Zagrzebywałem się w gazetach, czasopismach i książkach. Przeczytałem w owych latach około 1500 książek. Nabrałem dzięki temu elokwencji i będąc Niemcem otrzymywałem z polskiego (głównego przedmiotu) najlepsze stopnie. Nie przeczuwałem wtedy, że była w tym ręka Boża. Otóż wkrótce po moim nawróceniu poprosili mnie bracia, bym się podjął korekty i stylistycznego wygładzania polskiego pisma zborowego. Szczęśliwy ten, kto znajduje się pod prowadzącą go łaską Bożą; kto ma rodziców wierzących, modlących się gorąco w oddali o swe dziecko, by Pan Bóg uchronił je od wszelkiego zła, chociaż ono samo jeszcze się nie nawróciło.

Mieliśmy też pastora szkolnego, który spośród różnych duchownych zapisał się szczególnie w mej pamięci. Był bardzo przyjacielski i dobrze grał na fortepianie. Miał żonę dentystkę. Wielu biednym uczniom i studentom bezpłatnie leczyła zęby. Oboje w niedzielę często gościli biedniejszych. Tak, Jezus też mówi, że są „dobrzy ludzie”. W jego przypowieści o uczcie weselnej czytamy: ,,…i przyprowadzili ze sobą, ilu tylko znaleźli, zarówno złych, jak i dobrych”.

Pewnego dnia przeżyłem zapaść. Miałem wtedy 17 lat. Dostałem nagle ciężkiego krwotoku i straciłem wtedy około 2 litrów krwi. Myślałem, że już koniec ze mną, że już z tego nie wyjdę. A gdybym tak odstąpił od wiary… to co wtedy? Przed oczami stanęła mi wieczność. Poszedłem potem do naszego pastora i szczerze opowiedziałem mu o moich rozterkach. Pierwszy raz zobaczyłem wówczas, że i on może być bezradny.

— No cóż… Chyba nie umiem ci pomóc w tym wypadku. Ale cóż robić? Uspokój się. Kiedy człowiek jest młody, wszystkie problemy wyolbrzymia. Zwłaszcza te, które dotyczą sumienia. To wkrótce minie, nie bój się. Wpadnij znów w niedzielę na obiad.

Potem siadł do pianina i zagrał po mistrzowsku jakiś piękny utwór. Tak, on umiał rzeczywiście być bardzo miły, ale duchowo mnie to nie pocieszyło.

Nie zapomnę też pewnego kolegi z lat studenckich. Pochodził on z Niemców wołyńskich, był bardzo wyrośnięty i blady, a w oczach jego widać było wiele duchowego cierpienia. Chociaż miał duże zdolności i dobrą pamięć często sobie z niego pokpiwano, bo zachowywał się nieraz niezgrabnie, a na gimnastyce zawsze gdzieś przepadał. Zainteresowałem się nim. Zauważyłem wówczas, że był niewolnikiem grzechu młodości i miał słabą wolę. Chciałem mu pomóc, ale jak? Ach, gdybym już wówczas poznał Jezusa jako ratującego z wszelkich namiętności, to bym temu koledze pomógł! Jego ciało, osłabione tą okropną, nieokiełzaną namiętnością, rozpadało się w sposób widoczny. Przeczuwałem najgorsze. Dwa tygodnie po dobrze zdanym egzaminie maturalnym zmarł jako ofiara swej przywary. Zahuczało wówczas we mnie: „Boże, jeśli jesteś stwórcą ludzi, to dlaczego dopuściłeś, aby Edwin urodził się z takimi skłonnościami? O Boże, nie potrafię Cię zrozumieć, odwracam się od Ciebie. Nie chcę już nic więcej o tobie wiedzieć! Stwarzasz ludzi i pozwalasz, aby odchodzili powoli ku śmierci na skutek namiętności otrzymanej już od urodzenia. Albo nie jesteś Bogiem, albo nie ma wcale Boga.”

Długo nie mogłem przeboleć śmierci biednego Edwina. Ale na drodze rozważania czy też obrachunku, wyciągnąłem z tego takie wnioski, że strzegłem się tego młodzieńczego grzechu młodości jak ognia i nie wiązałem się z żadną dziewczyną podejrzanej reputacji, lecz pogrążyłem się cały w książkach, nie tylko celem pogłębienia wiedzy, ale również wyciszenia swej ciągłej tęsknoty. Tęsknoty za pokojem. A jednak pod wpływem pewnego przyjaciela, także i ja znalazłem się na bezdrożu.

Przełom

,,Mam już tego dosyć! Koniec ze wszystkim! Co mi po dobrych stopniach i po uznaniu? Po co dalej żyć? Jeśli nie ma wieczności, wyjścia poza granice życia cielesnego, to lepiej już teraz skończyć”. Tak się to we mnie huśtało i jednocześnie tłukło. Rewolwer leżał na stole. Było to o wpół do czwartej po południu. ,,Uczynię to tutaj, sam w tej chwili”… I w tym momencie usłyszałem wyraźny głos: „Co chcesz uczynić? Istnieje życie wieczne. Ty jednak stoisz przed zatraceniem”. Akcent spoczywał na wyrazie „wieczne”.

Nie śniłem przecież. Stałem prosto, nic się nie opierałem. ,,Czyżby mnie ktoś zobaczył?” przebiegło mi przez myśl. Ale nie, nikt nie mógł mnie widzieć. Rewolwer wypadł mi z ręki. Wiedziałem, że ktoś tu jest; ktoś, kogo nie jestem w stanie ujrzeć; ktoś czuwający nad moim życiem; ktoś, kto nie chce mojej zguby i kto poprzez swoje niewidzialne wystąpienie przeszkodził mi w samobójstwie. Gdzie jest ten Ktoś? Rozejrzałem się wokół siebie i długo nie byłem w stanie się ruszyć. Ale również nie odważyłem się otworzyć ust i zawołać do Boga, do którego zwykł modlić się mój zmarły ojciec. Właściwie chciałem wymówić imię Pana, ale nie miałem odwagi ani siły. Wszystko we mnie było jakby chrome. I wówczas wynurzała się przede mną okropna myśl: „Tak, to Bóg jest tutaj, On istnieje. Istnieje też życie wieczne. Ale nie jest ono dla mnie dostępne. Ja już jestem wydany na zatracenie. Nie ma już dla mnie łaski”. Dzisiaj wiem, dlaczego targały mną takie myśli. Było to działanie wróżby owej Cyganki, a także efekt tego, że naczytałem się książek spirytystycznych. Byłem jakby okulałym niewolnikiem, który wprawdzie chce się wyrwać i uwolnić, ale już nie potrafi. Oczekiwałem więc wiecznej zguby. Nieraz przeklinałem tę godzinę, w której przeszkodzono mi podnieść rękę na swe życie. Stałem się obojętny i apatyczny. Nie interesowały mnie już zgromadzenia wierzących.

Pojechałem do domu. Maturę zdałem znakomicie. Byłem prymusem. Mnie, Niemca, rekomendowano do Warszawy na studia społeczno-polityczne. Wyglądało na to, że uśmiechnęła się do mnie życiowa szansa. Przygotowywałem się do tego i zacząłem się uczyć angielskiego, bo nie mieliśmy tego języka w szkoło. Inni wiedli prym, a teraz i mnie na tym zależało. Szczególnego rodzaju satysfakcja koiła mą niespokojną duszę. Pewnego niedzielnego popołudnia wpadły mi w rękę pieśni, które ułożył mój ojciec będąc w ciężkiej niewoli na Syberii, oddzielony od żony i dzieci. Zwłaszcza wiersz „Bez ojczyzny” chwycił mnie za serce. Wchodził on w najgłębszą strefę bólu rozłąki, po czym wznosił się wysoko, coraz wyżej, aż ku nieskończoności, ku wielkiej, nie-wysławionej radości — do Boga! Poruszyło mnie to mocno. Dawno już tak nie płakałem. Płakałem długo, bardzo długo. A potem przypłynęły do mnie słowa: „Ty jesteś Bogiem moich ojców, mego własnego ojca”. Przed oczyma stanął mi Psalm 23. Już chciałem otworzyć usta i zawołać do Boga. Byłem już tak blisko, tak bardzo blisko, ale nie mogłem się przemóc. „Ta łaska jest dla innych, dla ciebie jest już za późno. Roztrwoniłeś już swój czas”.

Mijały dni, zmieniając się w tygodnie. I znów zaszło coś nieprzyjemnego w domu. Miałem siedmioro młodszego rodzeństwa. Powinienem być dla nich przykładem. A tymczasem wybuchałem nieraz złością. Kiedyś, pamiętam, jedliśmy obiad: matka, siostra starsza ode mnie o trzy lata oraz ta siódemka młodszych. Najstarsze z nich powiedziało coś, co mi się nie spodobało. Ogarnęła mnie złość. Chwyciłem widelec i rzuciłem nim w brata. Matka głośno się rozpłakała. Wstałem i wyszedłem na pole, by być sam. W owej godzinie uświadomiłem sobie, że jestem związany, związany jakąś złą mocą, przez samego szatana. Tak, rozpoznałem, że istnieje diabeł, wróg ludzkiej duszy. Nie chciałem czynić nic złego, a jednak zostałem do tego zmuszony. Miałem być przykładem, wzorem i tego chciałem. Zadawałem sobie trud, jaki tylko można wymyśleć. Prowadziłem nawet pamiętnik z takimi zapiskami jak: „Postanawiam sobie nigdy już się nie złościć” lub: „Od dzisiaj nie będę już przeklinać”. A jednak ciągle piekło znajdowało we mnie wystarczającą ilość paliwa i podpalało je błyskawicznie, a trujące opary dymu obrzydliwej złości rozchodziły się na mych niewinnych bliźnich. Chciałem się wreszcie z tego wyzwolić.

W pewną niedzielę, pamiętam, że było to 13 stycznia, znajdowałem się sam w domu. Było około trzeciej po południu. I oto nagle odezwało się coś we mnie: „Uklęknij teraz, zawołaj do Pana, a otrzymasz światło na temat siebie samego i. wszystkiego”. Przyszła również siła. Ukląkłem i zacząłem się głośno modlić. Choć byłem z natury silny, drżałem na całym ciele. Krzyczałem do Boga, Boga mego ojca: „Zlituj się nade mną! Daj mi jakiegoś człowieka, który by mi wskazał drogę do Ciebie. Chcę być wolny. Sam obiecałeś. Jestem zniewolony przez szatana. Pomóż mi więc!” Gdy pomodliłem się do końca, przyszedł nieznany dotąd pokój. Poczułem, że zostałem wysłuchany!

Dwa tygodnie później, w poniedziałek 28 stycznia wczesnym rankiem, odwiedził nas znany powszechnie agent handlowy z Łodzi i jak zwykle zaoferował swe materiały. Gdy już chciał odejść, zwrócił się do mojej siostry ze słowami:

— Marto, jest u nas kurs biblijny, czy nie słyszeliście o tym? Znów przyjechał brat Schmidt, który był już kiedyś u was. W dzień będą rozważania biblijne, a wieczorem ewangelizacja. Przyjedźcie do brata Kowalskiego (u którego odbywały się spotkania zielonoświątkowców).

Ruszył ku wyjściu. Zaraz zabrzmiało mi w uszach: „Widzisz, zaprosił Martę, a nie ciebie, twój czas już się skończył”. Ale w drzwiach się zatrzymał, popatrzył na mnie tak jakoś szczególnie i powiedział:

— Panie Kruger, pana również zapraszamy serdecznie. Kamień spadł mi z serca. Odnalazłem szybko Biblię mego zmarłego ojca i pospieszyłem na miejsce spotkania. Miałem nogi jakby uskrzydlone. Ranek i popołudnie minęły błyskawicznie. Chociaż niczego nie pojąłem z tych wykładów biblijnych, czułem się szczęśliwy, że jestem na spotkaniu. Wieczorem była ewangelizacja. Śpiewano dużo krótkich pieśni, które nazywano refrenami. Było to dla mnie coś nowego. Ale śpiewałem z innymi. Następnie usłyszałem świadectwa dwóch młodzieńców. Mówili o swym szczęściu, jakie odnaleźli w Jezusie Chrystusie. Kazanie Amerykanina było krótkie. Po nim zaśpiewał pewien brat z Łodzi, Alfons Mittelstadt. Jego pieśń trafiła mi do serca, bo przedstawiała moje życie i mój obecny stan. Ludzie stopniowo zaczęli wychodzić, a ja stałem jak przygwożdżony. „To jest godzina łaski, dzień twego zbawienia”. Inny głos chciał mnie oderwać: „Zaczekaj jeszcze, jesteś już wolny i spokojny. A jeśli dzisiaj całkiem się nawrócisz, nie będziesz już mógł rozpocząć dalszych studiów”. Stałem niezdecydowany. W tym momencie brat Fryderyk zwrócił się do mnie:

— Gerhadzie, dziś wzywa cię twój Zbawiciel, przyjmij Go więc. Długo czekał na ciebie.

Łzy spływały po policzkach tego duchowego ojca w Chrystusie. Nigdy nie zapomnę jego kochanej twarzy. To właśnie on od roku 1913 aż do owej godziny wstawiał się nieustannie do Boga za mną. Ukląkłem i modliłem się. Ale nie byłem sam. Około 20 innych młodych ludzi wołało na kolanach do Boga o łaskę, wyznając swe grzechy. To było prawdziwe przebudzenie. Wiele płaczu i szlochania, przebaczeń i wyznań. Nie przeszkadzało mi to, co się wokół dzieje. Podniósłszy ręce zacząłem nagle wołać: „Jezus! Jezus! Jezus! Jezu, Ty umarłeś za mnie! Zbawiłeś mnie, uwolniłeś, odkupiłeś swoją własną krwią! Poszedłeś na krzyż, jaki mnie się należał!” Łzy radości płynęły mi z oczu. Potem wstałem z kolan i głośno powiedziałem: ,,Bracia, zaśpiewajcie pieśń: «Jestem zbawiony, czy znasz to słowo? Jakże brzmi słodko dla mnie. Mój Zbawiciel zawołał tam na krzyżu: wypełniło się dla ciebie! Teraz wolno mi śpiewać i radować się w mym Zbawicielu, który mnie tak uszczęśliwił””. Jeszcze tego wieczora złożyłem świadectwo o moim Zbawicielu.

Kiedy wróciłem do domu, obudziłem swą kochaną matkę i poprosiłem o wybaczenie. Była bardzo zdumiona. A potem przełamała swą nieufność do mnie i modliła do Boga. O “zielonoświątkowcach” nie było owego wieczoru żadnej mowy. Matka cieszyła się, że “Złośnik” zginął, a przed nią stał jakby nowo narodzony syn. Tego samego wieczoru moja siostra nawróciła się, a po tygodniu jeszcze jeden z braci.

Parę dni później odezwało się we mnie: “Pójdź i przyznaj się właścicielowi majątku, że skradłeś mu z pola strąki grochu”. Rozpętała się wewnętrzna walka. Jednak również nazajutrz odbierałem to samo wezwanie. Poprosiłem więc Boga o siłę i odwiedziłem tego polskiego gospodarza, który jednocześnie był w naszej wsi wójtem. Przyjął mnie bardzo uprzejmie, a ja przyznałem się mu do tego grzechu, będąc głęboko poruszony.

— Niech ci Bóg błogosławi, młodzieńcze. Pozostań wierny Bogu i bądź błogosławieństwem dla swego otoczenia.

Wzruszony uścisnął mi dłoń. W drodze do domu odczuwałem wielką radość. Nowa pieśń rozbrzmiewała w mym sercu i śpiewałem coraz głośniej. Było jeszcze wiele takich dróg. Nie od razu, lecz w pewnych odstępach czasu. Nie potrzebowałem rozmyślać wiele o swym starym życiu i doszukiwać się w pamięci tego, co powinienem uporządkować, gdyż Duch Boży sam mi o tym przypomniał. Miałem tylko słuchać Jego głosu. Chwała i dzięki Mu za to!

A potem przychodzili znajomi. Wielu chciało posłuchać, jak nawróciłem się u zielonoświątkowców. Szczerze i swobodnie wyznawałem im: „Bóg mnie nawrócił. Dał mi łaskę. I chcę na zawsze o Niego należeć. Módlcie się jednak za mnie, abym pozostał Mu wierny”. Nie patrzono na mnie krzywo za tę naukę. Lubiłem godziny kontemplacji w tej szczególnej społeczności u boku Jezusa. Pragnąłem wielbić Go, modlić się do Niego, radować się Nim.

I gdy znajdował się też ktoś taki, klękaliśmy i razem trwaliśmy w modlitwie.

Brat Fryderyk Kowalski miał sędziwą matkę (sam miał już ponad pięćdziesiątkę). Stała się ona dla mnie drogą przyjaciółką w Chrystusie. Często przy niej siadywałem i opowiadała mi o swych głębokich doświadczeniach z Jezusem. Jej świadectwa są mi jeszcze dzisiaj błogosławieństwem.

Ale wątpliwości moje bynajmniej się nie skończyły. Pewnego dnia, kiedy wracałem z pola, po drodze znów dręczyła mnie myśl, czy rzeczywiście jestem uratowany. Czy moje imię faktycznie figuruje w Księdze Żywota, czy też może pewna wspólnota przyjęła mnie do siebie? Ukląkłem wśród żyta i przy zachodzie słońca powiedziałem Jezusowi: „Zbawicielu, słyszysz te wątpliwości, ratuj mnie więc przed nimi!”. Wówczas przepłynęła przeze mnie wielka radość. Nie byłem w stanie otworzyć ust. Otoczyła mnie głęboka, święta cisza i odezwało się we mnie:

„Moje imię figuruje w księdze życia,

wiem o tym z całą pewnością.

On wziął na siebie przekleństwo grzechu,

zniszczył mój list dłużny”.

Była to pieśń często śpiewana w czasach przebudzenia. Potem wstałem z kolan i zaśpiewałem ją pełnym głosem. Od owego dnia aż do dziś zawsze zwyciężałem taką pokusę. Chwała Imieniu Pana!

Nieco wcześniej przeżywałem w trakcie czytania pewnej książki wątpliwości na temat mego nawrócenia. Autorem jej był pewien pastor. Opisał on tam swe nawrócenie. Spojrzałem w siebie:

„Nie, ja tak swego nawrócenia nie przeżyłem”. Czytałem i inne książki. Również w nich nawrócenia wyglądały inaczej niż moje. Zwątpienie to wzmocniło się, radość i pokój zaczęły powoli znikać. Ukląkłem wówczas przed Biblią i modliłem się: „O, Panie, daj mi jakieś słowo z Twej księgi, abym zobaczył, że mnie nawróciłeś”. Otworzyłem i znalazłem Słowo Boże zapisane w Ewangelii św. Jana 3,16. Bóg spojrzał na mnie i pomógł uzyskać zaraz właściwe słowo. „A więc Bóg pokochał świat.” „Tak, ja należę do świata. Ty mnie pokochałeś. Jestem Twój, bo wierzę Twemu słowu. Ty, Jezu Chryste, umarłeś za mnie i Swoją krwią pozyskałeś mnie na wieczną własność”. Od owej godziny Biblia stała się moją doradczynią we wszystkich sytuacjach. Pewnego razu przyszedł do mnie wujek i powiedział:

— Słyszałem, Gerhardzie, że chcesz się dać ochrzcić. Czy to prawda?

Właściwie dotąd nie myślałem o chrzcie. Teraz zacząłem. Czytałem Dzieje Apostolskie i znalazłem tam słowa: „Upamiętajcie się i niechaj się każdy z was da się ochrzcić w imię Jezusa Chrystusa”. Tak, pokutę dał mi Bóg. Ale chrztu jeszcze nie przyjąłem. „Panie, chcę to zaraz uczynić!” Wkrótce też odbył się mój chrzest. Posłużyła temu rzeka mojej rodzinnej wioski. Zebrały się setki ludzi, Niemcy i Polacy. Bracia poprosili, abym po polsku powiedział świadectwo o swym nawróceniu i wyjaśnił chrzest. Spojrzałem ku Panu. „Czy mam powiedzieć publicznie kazanie, ja nędzny człowiek, który tak długo nie znałem Ciebie, mój Zbawicielu?^’ Wówczas przeniknęła mnie cudowna moc Boża, słowa zostały jakby włożone mi w usta i zacząłem mówić bez strachu, wypełniony miłością Jezusa. Stało się prawdą to, co wypowiedział mój sąsiad pewnego razu, w roku 1916: „Gerhard będzie kaznodzieją”. Ale dopiero wiele lat później, w roku 1959 — jak już wspominałem — sam dowiedziałem się o tym.

Matka

— Walter, dziecko moje, Walter! Ach, żebym tak mogła jeszcze raz cię ujrzeć… Gdybym tak mogła wyrwać cię z ziemi własnymi rękami!

Słyszałem lament mej kochanej matki po utracie syna. W sierpniu 1942 wyrwała go spośród nas okrutna śmierć na froncię wschodnim. Czterech synów w ciągu dwóch lat. A jednak jeszcze trzech miało być zaliczonych w poczet umarłych. Dostałem urlop specjalny i pojechałem do matki.

Jak mogłem ją pocieszyć? Długo siedzieliśmy bez słowa, a potem wykrzyknęła te właśnie zdania. Uderzały one we mnie jak sztylet, jak miecz. I długo myślałem o matce, o matkach, i dalej myślę o niej.

Była córką bogatych i szacownych gospodarzy, u których również mieszkał pastor. Mieli bowiem obszerny dom rodzinny. Wyszła za mąż mając 23 lata. Po trzecim dziecku ojciec opuścił kolonię niemiecką w Rosji i osiedlił się w Prusach Wschodnich, będących niegdyś kolebką jego ojców. Matka dała życie 12 dzieciom, spośród których jedno zmarło kilka miesięcy po urodzeniu. Często musiała pozostawać sama z dziećmi. Głównie w okresie czteroletniej niewoli ojca, kiedy to mogła otrzymać od niego tylko 4 pocztówki. Potem, kiedy znów byli razem, ojciec jeździł często w dalekie podróże misyjne do kolonii niemieckich w niepodległej Polsce. Był to czas przebudzenia. Matka nie narzekała, lecz znakomicie prowadziła gospodarstwo i starała się uczynić z nas, dzieci, przyzwoitych ludzi. Często też musiała być sroga. Przy takiej gromadce zdarzało się, że kara nie zawsze trafiała na winowajcę.

Żałowała tego wtedy w naszej obecności i mówiła: “No, chyba ci to jednak nie zaszkodzi.”

Choć była bardzo zapracowana, zawsze znajdowała czas, by nam opowiadać o swych doświadczeniach z Bogiem, zwłaszcza podczas burzy, kiedy to zbieraliśmy się wokół niej jak pisklęta. Pod koniec wojny przeżyła swe nowo narodzenie. Sama umiała to wymodlić. Miała dobre serce dla żebraków, a było ich na Wschodzie bardzo wielu. Wciąż jeszcze wspominam nasz worek kaszy jęczmiennej stojący w kącie. Gdy przychodziła jakaś biedna kobieta lub dziecko, matka nasypywała kubek, czasem dwa, kaszy do torby. Serce skakało mi wtedy z radości, bo zawsze bardzo współczułem biednym, nawet wtedy, gdy byłem dzieckiem. Jakim jasnym przykładem była dla mnie matka! Później na kolanach dziękowałem za to Bogu. Często obdarowywała żebraków butami czy odzieżą, zwłaszcza w porze zimowej. Czasem grzali się u nas długo.

Do naszego domu przychodziło wielu gości, najwięcej wtedy, gdy ojciec wracał z którejś ze swych podróży. Goszczono ich ..czym chata bogata” i wystarczało też dla nas, dzieci. Przed przybyciem gości musieliśmy pozamiatać podwórze i wszystko uporządkować; żadne przedmioty nie miały prawa być porozrzucane. Pokoje przyozdabiano pięknymi kwiatami ogrodowymi, w czym celowała moja siostra. Doprawdy wprowadzano w czyn Słowo Boże z 12 rozdziału Listu do Rzymian: ,,Okazujcie gościnność”. Czasami odwiedzał nas również jakiś bardzo szanowany gość. Przypominam tu sobie brata Grudzińskiego z Olsztyna, wysokiej rangi urzędnika, także brata Stanisława Krakiewicza z Warszawy, który był radcą ministerialnym. Byli to przyjaciele ojca. Jakże prości byli jednak ci bracia, aczkolwiek zajmujący wysokie stanowiska! Przyjeżdżali, by zamieszkać w domu wieśniaka. Do dzisiaj przemawia to do mnie. Broń mnie, Panie Boże, abym pogardził jakąś chatą!

Matka znała również głos Pana i słuchała tego głosu. Było to gdzieś w roku 1920. Panowała wtedy wielka bieda. Wiele wdów bało się o swe dzieci. Pewnego wieczoru matka przyszła z obory z wiadrem mleka. Czekaliśmy już na nie. Było go niewiele; mieliśmy bowiem mało krów, które prawie nie dawały mleka. Wlała do garnka i miała postawić na kuchni, ale nagle zastanowiła się, przelała do kanki, wzięła bochen chleba, który sama wypiekła, spojrzała na nas z miłością i powiedziała:

— Dzieci, bądźcie grzeczne, idą do cioci Apel. Gdy wrócę, dostaniecie jeść. Teraz weźcie sobie chleba.

U ciotki zastała drzwi otwarte. Weszła, ale w kuchni nikogo nie znalazła. Cicho otworzyła sypialnię i zobaczyła, że jej siostra leży chora, otoczona czworgiem swych dzieci.

— Właśnie prosiłam Pana Boga o mleko — powiedziała ciotka — a On dał mi też chleb. Ze łzami podziękowały obie Bogu.

Słowo Boże traktowała dosłownie. Po swym nawróceniu pojechała kiedyś z masłem do miasta. Dobrze jej zapłacono. Potem potkała w mieście sąsiada Radke. Rozmowa zeszła na cenę masła.

Matka podała mu o jakieś 5 fenigów za dużo. Uświadomiła sobie to dopiero później. Powiedziała nam, że musi pójść do wujka i wyjaśnić swą pomyłkę. Często potem opowiadała nam o tym zdarzeniu i upominała, byśmy byli rzetelni i zawsze prawdomówni.

Nasza matka miała dobre zdrowie i krępą budowę. Musiała krzątać się wszędzie, na polu i w domu, na wsi i w mieście. Jeszcze dziś zadaję sobie pytanie, jak potrafiła to wszystko wytrzymać. Jej siłą była miłość do dzieci, duża odpowiedzialność i Boże zrozumienie obowiązków rodzicielskich.

Nie rozumiała chrztu dorosłych. Sprzeciwiała się, gdy chciałem się ochrzcić i jeszcze w dniu mego chrztu powiedziała:

— Gerhard, jeśli dasz się ochrzcić, to nie pokazuj mi się więcej na oczy, bo powiem wujkowi Bohlke! — Wujek Bohlke był jej bratem.

Ale kiedy po chrzcie wróciłem do domu i pozdrowiłem ją, powiedziała:

— Tak późno dziś przyszedłeś, ryż już wystygł i nie będzie ci smakować.

Tak, taka była matka, bo właśnie była matką.

Po raz ostatni widziałem ją jesienią 1944 w Ortelsburgu, gdzie odwiedziła mnie po przesunięciu się frontu wschodniego. Mieszkałem wtedy u pastora baptystów, Pawlitzkiego. Tak się razem z nim cieszyła, jakby też została ochrzczona. Owej niedzieli miałem właśnie kazanie. Matka słuchała i była nad wyraz szczęśliwa, mimo śladów bólu na twarzy.

— Gerhard, umiesz dobrze mówić. Nie popadnij jednak w pychę.

Może wspomniała, jak się jąkałem w dzieciństwie? A jednak Pan Bóg obrócił wszystko ku dobremu. Pożegnaliśmy się na dworze. Pamiętam ostatnie jej słowa:

— Gerhardzie, nie chciałabym cię stracić. Już czterech odeszło do wieczności. Kto wie, co się jeszcze stanie? Niech cię Bóg ma w Swojej opiece!

Już jej więcej nie zobaczyłem. Zaginęła gdzieś na Wschodzie, wiosną 1945. Ale w wieczności zobaczę ją znowu.

Matko…

przez Boga przeznaczona na to –

Radość, cierpienie i nieraz męka.

Matko…

Nie z własnego wyboru.

Dlatego wierna,

Chociaż nieraz nierozumiana.

Ciebie nigdy nie będę się wstydzić.

Moi bracia

— Gerhard, weź Zygmunta za rękę i jeśli chcecie, wy również możecie pójść do szkoły. Ale uważaj, nie zostawiaj go samego, by się pośpieszyć lub brykać z kolegami!

Tak upominała mnie matka prawie codziennie, gdy wybierałem się z bratem do szkoły. Był o rok starszy ode mnie, ale na skutek tzw. „choroby angielskiej” znacznie słabszy i bardzo nieśmiały, można powiedzieć, bojaźliwy. Wspólnie nieraz pozwalaliśmy sobie na bijatyki z chłopakami. Dzieliliśmy się łupami, którymi bywały sąsiedzkie gruszki lub zwędzone gdzieś pieniądze.

Nawrócił się kilka dni po mnie i był bardzo szczęśliwy. Wujek powstrzymał go przed chrztem. A on stał na brzegu rzeki, patrzył na mój chrzest i gorzko płakał. Rok później dał się ochrzcić. W nim również tkwiła wrodzona złość. Najbardziej odczuwały to konie, zwłaszcza w letnie upalne dni, kiedy musiał orać nimi kamieniste pole. Nawet je kopał. Syn sąsiada, Hugo, opowiedział mi parę lat temu taką oto rzecz:

Latem, po nawróceniu Zygmunt orał stary i bardzo twardy zagon koniczyny. Było gorąco i parno. Konie źle ciągnęły. Twarda ziemia sprawiała im wiele trudu. Hugo był bardzo ciekaw, co ten nawrócony teraz zrobi, bo mówiono dokoła we wsi, że dręczył konie. Zygmunt zatrzymał. Nie wyszedł jednak przed konie, jak zwykle przy takich okazjach, aby je skopać, lecz dalej stał za pługiem. Nie oglądając się, ukląkł, wzniósł ręce ku niebu i głośno się modlił. Za jakieś pół godziny zabrał się dalej do pługa. Konie były już wypoczęte. Śpiewał.

Ponieważ najwięcej z całego rodzeństwa pracował na gospodarce rodziców, miał też ją odziedziczyć. Musiał jednak pozostałym braciom i siostrze wypłacić ich udziały. W podobnej sytuacji synowie chłopscy żenili się z córkami bogatych rolników. Zygmunt wiedział, że powinien wziąć sobie za żonę jedynie dziewczynę wierzącą. Nie był jednak stanowczy i dał się szybko namówić. Ale niebawem bardzo tego żałował i starał się to naprawić. Poradzono mu, by wziął sobie pannę z sąsiedniej wsi. Początkowo wahał się, ale później się zgodził. Niebawem był już zaręczony. Powiedział jej o swym nawróceniu, ale nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia, gdyż raczej stroniła od wierzących. Krewni chcieli jednak wprowadzić ją do rodziny, bo była bogata.

Uczęszczałem wtedy do Szkoły Biblijnej w Gdańsku i co jakiś czas odwiedzałem swą rodzinną wieś. Teraz przyjechałem właśnie po tych zaręczynach. Musiałem wygłosić kazanie na temat Lota, jego przywiązania do spraw ziemskich i końcowego etapu jego życia, jakim było piekło. Bóg był obecny — czułem bliskość Jego Ducha. Po kazaniu padliśmy wszyscy na kolana. Gdy czuliśmy wśród siebie Ducha Bożego i jeden po drugim zaczęliśmy głośną modlitwę, doznawałem wewnętrznego przynaglenia, by spojrzeć na Zygmunta. Zobaczyłem, jak po policzkach spływają mu łzy. A potem zdjął z palca pierścionek zaręczynowy, wzniósł ręce i powierzył Bogu swą drogę życiową, prosząc Go o wybaczenie. Przeprosił na klęczkach również swe rodzeństwo. Następnie zaczął wielbić Pana jako swego Zbawiciela i opiekuna.

We wsi oczywiście szeroko rozwodzono się nad jego postanowieniem. Zygmunt jednak nadal się cieszył, że zerwał z narzeczoną, zgodnie ze swym sumieniem. Potem ożenił się z pewną biedną dziewczyną, której rodzice pracowali na folwarku. Wkrótce został zarządcą wielkiego majątku w sąsiednim powiecie.

Często słyszałem, jak śpiewał sam wschodnią pieśń, której refren brzmiał: ,,Rosjo, Rosjo, idziemy ci z pomocą. Zbawiciel umarł również za ciebie”. Łzy spływały wówczas po jego twarzy i modlił się gorliwie za ten naród. W sierpniu 1942 on również poległ w Rosji. Ostatni jego list do mnie był jakby listem pożegnalnym. pisał: ,,Pozostało nas jeszcze 7 z kompanii. Właśnie parę odłamków wyjąłem z kołnierza. Testament mam ze sobą i modlę się…” Na drugim brzegu zobaczymy się ponownie.

Młodszy brat Erich

Urodził się jesienią 1919, w rok po powrocie ojca z Syberii. Był bardzo podobny do Roberta, najstarszego brata. Ojciec szczególnie go kochał, bo był to pierwszy syn po 4-letniej bolesnej rozłące.

Po moim nawróceniu również on doznał przebudzenia. Ale nie od razu oddał życie Bogu, lecz się wahał. Uczył się ślusarstwa. W ciągu dnia dużo było we wsi ruchu, jak to na wiosce. A jak kto nie miał roboty, szedł sobie pogadać do kuźni. W owym czasie wiele mówiono wśród młodzieży o nawróceniach. Erich też dołożył swoje trzy grosze i zaczął żartować sobie z innymi na temat nowo nawróconych. Stał właśnie przy wiertarce. Jakoś nieszczęśliwie palec dostał mu się pod wiertło. Skończyło się to amputacją.

Dwa lata później Pan nawiedził ponownie naszą wioskę i niektórzy zaczęli nowe życie. Również Erich przychodził na zgromadzenia. Bracia i siostry dostrzegali, jak bardzo działał w nim Duch Boży. Ale i teraz był oporny. Po jakimś czasie znów się zdarzyło, że kilku chłopaków przyszło do kuźni, by pożartować z nowo nawróconych rówieśników. Dołączył do tego Erich. I oto znów wydarzył się wypadek. Otóż wpadł mu do oka wiór. Przerażony opuścił kuźnię i pomknął do lekarza.

Jakiś czas potem przeszedł przez „zieloną granicę” do Niemiec. Był rok 1937. Wkrótce znalazł się w szeregach Hitlerjugend. Duszę jego wypełniał jad i nienawiść do Żydów. Ojciec natomiast zwykł często prowadzić przyjacielskie rozmowy z żydowskimi handlarzami, zwłaszcza po dobiciu jakiegoś targu. I chociaż nierzadko zdarzało się, że go oszukali, to za każdym razem opowiadał im o Mesjaszu. Handlarze opuszczali nasz dom głęboko poruszeni. Nieraz widziałem, jak ocierali sobie łzy. Ojciec prenumerował gazety żydowskie: ,,Przyjaciel Syjonu” i „Nadzieja Izraela”.

Teraz jednak był już u Pana. W maju 1933 zmarł na dolegliwości serca, jakich nabawił się w czasie pobytu na Syberii.

Przekonałem się, że ci, którzy poznali Prawdę, ale nie byli skłonni jej słuchać i oddać życia Jezusowi, wpadali prędzej czy później w nowy prąd z Zachodu, w hitleryzm.

Stawali się wówczas gorsi od tych, którzy niczego się nie nauczyli o zbawieniu Pańskim.

Później ci, którzy byli już wierzący, ale zamknęli się na dalsze Prawdy Boże lub nawet je zwalczali, nie rozpoznali tego ducha piekielnego, który potrafił maskować się gorliwą religijnością. Przywódcy, wśród nich także przełożeni, którzy swego czasu stawiali opór działaniu Ducha Świętego i wyrażali się obelżywie na temat Jego wylania, zostali porwani przez ten antychrześcijański strumień i utonęli w jego odmętach. Przełożeni małych społeczności mieli niekiedy więcej informacji i orientacji w tej sprawie, niż znani szeroko ewangeliści i kaznodzieje. Kto nie znajdował się w przystani Jezusa Chrystusa, stał się ofiarą tej brudnej ideologii.

Gdy po wejściu Niemców mój brat wrócił do naszej wioski rodzinnej, byłem zdumiony jego nienawiścią do Żydów. Reagował zupełnie inaczej niż dawniej. Instynktownie bałem się go i uważałem na to, co mówię. Moje drugie kazanie po nawróceniu opierało się na 13 rozdziale Ewangelii św. Marka, gdzie jest powiedziane: „I wyda na śmierć brat brata…” Pamiętałem o tym słowie. Jednakże upomniałem brata, by skierował się sercem do Jezusa. Ale natrafiłem na granit; zaczął mi po prostu grozić. Pewnego dnia powiedział do mnie przy matce i młodszym bracie:

— Gerhard, przestań mi gadać o tym żydowskim synu. Wkrótce z nimi zrobimy porządek, potem weźmiemy za kołnierz również was, zielonoświątkowców.

Twarde i nieprzejednane było spojrzenie jego oczu. Wiedziałem, że opanował go inny duch, hitlerowski. Teraz mogłem już tylko się modlić.

On też poszedł do kuźni i przywitał się ze starymi kumplami. I znowu wzięli na języki ludzi pobożnych i zaczęli się z nich ‘ nabijać. Owego ranka brat Emil Witzke poczuł jakiś przymus wewnętrzny, by pójść do kuźni. A przez niego często objawiały się dary Ducha. Właśnie wszedł, gdy mój brat głośno nadal bluźnił, nie licząc się bynajmniej z wejściem Emila. Ten wówczas podszedł śmiało do niego, położył mu rękę na ramieniu i rzekł dobitnie:

— Erich, pierwszy raz zapłaciłeś za to palcem, drugi raz okiem; uważaj teraz, żebyś nie zapłacił za to życiem.

Erich bez słowa wyszedł z kuźni. Pod wieczór wprowadzał wóz do stodoły. Zazwyczaj był zwinny i silny. A teraz coś mu się stało. Jakaś żyła w nim pękła i poczuł okropny ból. Temperatura podskoczyła prawie do 41°. Szybko zabrano go do szpitala. Jednakże ludzie stanęli przed zagadką. Całe konsylium lekarskie natychmiast zwołane, nie potrafiło mu pomóc. Po dwóch dobach już nie żył.

We wsi podawano sobie z ust do ust: „Wyrok Boży!” Również niewierzący, będący pod wpływem hitleryzmu, przekazywali sobie tę nowinę szeptem. Nikt nie ośmielił się donosić na wierzących władzom. Śmierć mego brata wszystkich zaszokowała.

Spośród mych rodzonych braci jeszcze jeden stoi mi przed oczyma. Miał imię Ewald, które dostał po siódmym bracie, zmarłym parę miesięcy po urodzeniu. Ewald był słabowity, podatny na choroby. Wyrósł jednak na dryblasa i już w wieku lat 16 miał prawie 190 cm. Dalej już nie rósł. Wyróżniał się zdolnościami muzycznymi i lubił śpiewać.

Gdy wybuchła wojna, miał 13 lat. Zabrano go niebawem do Hitlerjugend, choćby ze względu na wzrost. Był on szeroko otwarty na Słowo Boże. Mogłem z nim rozmawiać o Jezusie. Chętnie słuchał. A wtedy właśnie nasze drogi rozeszły się. Wciągnięto go do SS i wylądował w kancelarii obozu koncentracyjnego w Mauthausen. Od niego dowiedziałem się o okropnościach, jakie tam się działy. Gdy w końcu dostał urlop, powiedział:

— Mamo, nie wrócę już tam, nie, mamo, nie…

— Złapią cię i zabiją…

— Nie, mamo, nie wrócę już tam. Wkrótce przyjdą Rosjanie, to wezmę ciebie i uciekniemy razem na Zachód.

I tak się stało. Ale po drodze został zatrzymany przez Polaków z żandarmerii. Aresztowano i sąd wojskowy skazał go na śmierć.

Wyroki takie wykonywano natychmiast. Widział jak wieszano żołnierzy. Wtedy zawołała matka do Boga — publicznie wezwała Go na pomoc: „Boże, czterech synów straciłam, a tego mają mi powiesić!” Bóg wysłuchał jej modlitwy. Wyłączono go spośród skazanych i wysłano przepełnionym pociągiem, wraz z konwojentem do pewnej placówki SS. Po drodze udało mu się przy pomocy ziomków oswobodzić od konwojenta i zniszczyć papiery. Bez dokumentów zameldował się w jednostce wojskowej, niby jako maruder i został wkrótce wysłany na zbliżający się front, w charakterze żołnierza rezerwisty. W czasie kapitulacji udało mu się uciec przed rosyjskimi jednostkami frontowymi, a rosyjskie władze okupacyjne wysłały go na Zachód jako ciężko chorego na gruźlicę. Jego młodzieńcza twarz i poczciwy wygląd wzbudziły współczucie pewnego wyższego oficera. Potraktował go nieomal po ojcowsku. Udało mu się przetransportować go niebawem do strefy amerykańskiej. Zobaczyłem się z nim wreszcie, gdy już przebywał w sanatorium przeciwgruźliczym w Sonnenblick, niedaleko Marburga nad Lahn. Wtedy pragnął jedynie pokoju z Bogiem. Po tych wszystkich okropnościach, jakie widział w Mauthausen, czuł się załamany i nie chciał już żyć na tej ziemi. Trzy dni przed śmiercią przeżywał radość i szczęście u boku Jezusa. Wiedział, iż wkrótce Pan powoła go do siebie. Nie mogłem pojechać na jego pogrzeb, bo miałem wtedy ewangelizację. Ale tam, po drugiej stronie on również czeka na mnie.

Było jak w Antiochii

“A gdy oni odprawiali służbę Pańską i pościli, rzekł Duch Święty…” — Wspólnota, w której mówił Duch Święty. Co działo się poprzednio? Służyli Panu i pościli. Są to Pańskie okoliczności i warunki. Przy ich spełnieniu mógł się Duch Święty odzywać we wspólnocie. Miał swą przestrzeń w Antiochii. I ludzie byli Mu posłuszni. Coś takiego przeżywałem też w zborze rodzinnym w Przesięku. Zbór miał radę starszych i diakonów. Gdy było ich wielu, wtedy mówił Duch Boży w różnorodny sposób. Robotników wysłano do winnicy Pańskiej, zajmowano też nowe miejsca. Był to chyba rok 1924 lub 1925, kiedy w taki. sposób niektórzy bracia wyjechali do Argentyny, do prowincji Chaco. Tam się osiedlili i dziś istnieją tam zbory. Tak, Duchowi Świętemu dano miejsce. Nikt nie przepychał się, by zabrać głos. Bracia służyli w większości tak, jak prowadził ich Duch Święty. Były objawienia, wizje, proroctwa, uzdrowienia chorych, śpiewanie w językach, ze świetnymi komentarzami lub interpretacjami ku zbudowaniu i pokrzepieniu. Katastrofy gospodarcze lub ludnościowe przewidywano poprzez Słowo rozeznania i proroctwa, a bracia i siostry wiedzieli, jak się zachować. Bardzo często udzielano pomocy, która łagodziła nieco biedę i nędzę. Nie dyskutowano przy tym ani nie roztrząsano gorączkowo, jak to bywa dzisiaj w różnych wspólnotach czy zborach. Bracia stawali przed Bogiem, zanosili Mu problem i czekali na wskazówkę od Pana.

Oto przykłady: Młody człowiek, (który jeszcze dziś żyje) zachorował ciężko na astmę. Podupadał w oczach. Z trudnością już przechodził nawet kilka kroków. Często, gdy pod koniec tygodnia przyjeżdżałem do domu, widywałem go siedzącego w fotelu na podwórku. I oto nagle rozeszła się po wsi niewiarygodna wiadomość: „On jest zdrów, błyskawicznie został uzdrowiony i wczoraj wieczorem poszedł zaraz na zgromadzenie u Kowalskiego”. Jak się to stało? Jedna z sióstr, która dziś nadal żyje, Maria R. doznała przynaglenia wewnętrznego, by się za niego modlić. Niezupełnie jeszcze oddał się on Panu. Duch Boży powiedział jej, że ma do niego pójść i powiadomić, iż powinien zawołać do siebie braci, by się nad nim pomodlili, a będzie uzdrowiony. Dwukrotnie Pan Bóg przemówił do niej w ten sposób. Posłuchała i poszła. W tym samym czasie musiał również brat Fryderyk Kowalski modlić się za niego i wówczas zobaczył w objawieniu zwiędłe rośliny, całkiem już obumarłe. Potem nagle zaczęły pączkować wśród cudownej, świeżej zieleni, która wyglądała bardzo przyjemnie. Wówczas zrozumiał, że ów chory na astmę będzie uratowany mocą Bożą. Tymczasem chory zawiadomił braci, że mają do niego przyjść, namaścić go olejem i modlić się nad nim z nałożeniem rąk. Zapragnął cały służyć Panu. W naszej wsi przebywali właśnie bracia Winiarski i Jakub Rotenbusch, którzy przybyli w odwiedziny. Brat Fryderyk poprosił ich, by odwiedzili tego chorego, co zaraz chętnie uczynili. Podczas nałożenia rąk przeniknęła chorego Boża moc, wstał i poszedł tego samego wieczoru razem z nimi na zgromadzenie. W czasie wojny musiał pełnić służbę daleko na północy w Finlandii. Teraz ma 60 lat i mieszka w Nadrenii. Wiele tego rodzaju cudów Bożych wydarzyło się w Przesięku.

Brat Fryderyk miał pewnej nocy, pod koniec stycznia 1933, wizję we śnie. Ujrzał liczbę 666, która ukazywała się, wznosiła i zanikała. Obudził się i spytał w modlitwie Boga, jak ma to zrozumieć. Zobaczył wtedy twarze Józefa i sług faraona, a zwłaszcza okoliczności pokazane im w dwóch obrazach. Spokojnie zasnął ponownie, napełniony Duchem Bożym. Powtórnie ukazała mu się to sama liczba wraz z zawołaniem: ,,Czuwajcie!” Parę dni później świat dowiedział się, że Hitler został kanclerzem Rzeszy! Fryderyk wiedział, że on wystąpi pod postacią Antychrysta, że stanie się wielki i że zniknie.

Wspomniany już brat Emil Witzke został zabrany z 4 innymi mężczyznami pod koniec sierpnia 1939 do polskiego obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej, gdzie niewymownie cierpiał. Skazano go już na śmierć i wtedy jeszcze raz pomodlił się do Pana, pochylając się nisko. Miał wtedy taką wizję: Na wielkim walcu stał dumnie rozkraczony Hitler. I na tym walcu był napis ,,Niemcy”. Następnie przytoczył się do niego inny mniejszy walec z napisem ,,Polska”. Postawił nań stopę. Wówczas zaczęły toczyć się ku niemu walec za walcem z nazwami wszelkich dalszych państw, które Hitler po kolei brał. Teraz stał bardzo potężny, z ręką grożącą i państwami pod swymi stopami. Ale wtedy walce zaczęły się poruszać. Jeden po drugim znikały spod nóg zdobywcy, a w końcu również zniknął walec z napisem ,,Niemcy”. Wtedy wywrócił się on sam. Brat Emil ocknął się i wiedział już, że Hitler wkroczy do Polski, a potem zajmie wiele innych krajów, ale będąc u szczytu władzy zacznie się staczać. Powiedział do swych wiejskich towarzyszy niedoli: ,,Miejcie jeszcze trochę cierpliwości, za parę dni przyjdą Niemcy i będziemy wszyscy wyzwoleni”. W ludzi, którzy stracili nadzieję wstąpiła na nowo siła życia. I faktycznie, niebawem wybuchła wojna z Polską i uwolniono ich z polskiego obozu.

Moja wiara doznawała często cudownego wzmocnienia w tej wspólnocie. Oto przykład. Pieśń nr 428 z naszego śpiewnika nabrała dla mnie wielkiego znaczenia na pewnym zgromadzaniu w niedzielne popołudnie. Życzyłem w sercu podobnego błogosławieństwa innym braciom i siostrom. Ale nie odważyłem się, jako młode dziecko w Chrystusie, zaproponować jakiejś pieśni. Nie czułem się jeszcze tego godny. A więc przed pójściem na spotkanie poprosiłem Boga na kolanach, aby dotknął serca brata Fryderyka tak, by on tę pieśń zaśpiewał. Pocieszony poszedłem na nabożeństwo. Po paru pieśniach chóralnych wstał Fryderyk i powiedział:

— Siostry i bracia, ciągle muszę na tej godzinie wieczornej myśleć o wspaniałej pieśni „Panie, prosimy żarliwie”. Otwórzmy nasze śpiewniki i zaśpiewajmy pieśń nr 428!

Ze łzami dziękowałem Bogu.

Tu w zborze zostało też potwierdzone moje powołanie do służby Panu. Była to moja ordynacja i możliwość wyboru rodzaju służby.

Wkrótce po nawróceniu, kiedy błagałem Boga o światło w kwestii mego zawodu, stało się dla mnie jasne, że nie mogę już działać na niwie polityczno-społecznej. O kaznodziejstwie też nie myślałem, bo byłem — jak to powiedział Mojżesz — ciężkiego języka. Trudno mi było przemawiać do ludzi. Przyczyniło się do tego znaczne osamotnienie w dzieciństwie z powodu upośledzenia mowy. Ale poprzez nowo narodzenie coś się ze mną w tej sferze życia stało. Wszędzie chodziłem, by z radością świadczyć o mym Zbawicielu, Jezusie Chrystusie. Nazywano mnie nawet „Kruger – Alleluja.” Ale na zgromadzeniach siedziałem cicho i nie śmiałem wystąpić, chociaż bracia często mnie do tego namawiali. Aż pewnego dnia, parę tygodni po chrzcie, pojawiło mi się przed oczyma słowo z 13 rozdziału Ewangelii św. Marka. Poczułem, jak mnie przenika moc Boża i że mam wstać, by zabrać głos. Tymczasem brat Fryderyk już powiedział:

— Bracia, jeżeli ktoś wśród nas otrzymał od Pana słowo na tę godzinę, niech się nie powstrzymuje, lecz je wypowie.

Czekałem, ale nikt nie wstał. Wtedy popatrzył na mnie i nie spuszczał wzroku. Wstałem przeto i odczytałem ten werset św. Marka. Pan dał mi właściwe słowo i wszyscy zostali ożywieni Duchem Bożym. Nie miałem wtedy jeszcze daru języków, ale moc Ducha Świętego wypełniła mi serce, które coraz bardziej pragnęło kochać Jezusa.

Wówczas otrzymałem przynaglenie, by pójść na pocztę do sąsiedniej wioski. Nigdy poprzednio czegoś takiego nie robiłem, bo listonosz przynosił codziennie korespondencję do domu. Wybrałem się wcześnie. Gdy pojawiłem się tam, urzędnik pocztowy rzekł:

— Przyszedł pan naprawdę w porę! Czekają tu dwa listy polecone do rąk własnych, jeden z Niemiec, a drugi z Gdańska.

Z Olsztyna pisał brat Grudziński z wiadomością, że ma dla mnie na widoku dobrze płatną posadę. Korzystną ze względu na matkę, bym jej pomógł wykształcić swych młodszych braci. W liście z Gdańska było zaproszenie od brata Schmidta do Szkoły Biblijnej. Co robić? W ciągu najbliższych dni trzeba się było zdecydować. Zanim przyjechałem do domu, ukląkłem w lasku i całą sprawę oddałem Bogu. Nie było mi dane, bym podniósł z radością list z Niemiec i dziękował Panu, gdyż jakiś wewnętrzny opór powstrzymywał mnie od tego. Co zaś do listu z Gdańska, to ręka podniosła go szybko i wielbiłem Boga w głos. Moja droga była jasna — do Szkoły Biblijnej w Gdańsku. Matka nie mogła tego zrozumieć. Spodziewała się, że będę dobrze zarabiać i jako wierzący nie będę przepuszczać pieniędzy — jak się to u nas mówi — a więc niczego nie tracić, lecz wspomagać pozostałe dzieci, łożąc na ich naukę. Bóg przyszedł mi jednak z pomocą i byłem w stanie powiedzieć matce z wiarą:

— Mamo, żadne nieszczęście nie dotknie naszego domu, dopóki będę w Szkole Biblijnej. Żadna krowa ani świnia, żaden koń nie padnie.

I Bóg ochraniał nadal gospodarstwo. W całej wsi srożyła się różyca świń. A my zostaliśmy od tego uchronieni. Mój wierzący brat, który był ze mną, przeżywał pod tym względem cud za cudem. Również matka składała wszystko w Boże ręce i nic już przeciwko temu nie mówiła.

Zborowi leżało już od dawna na sercu, bym wstąpił w służbę Bożą. Czekano tylko na moją decyzję, jako że bracia pozostawiali takie sprawy Panu i modlili się, aby znalazło to potwierdzenie u dwóch lub trzech osób. Ponosili również wszelkie wydatki związane ze Szkołą Biblijną. I tak oto nadszedł dzień mojego wyruszenia na służbę Pana, do zadań w Królestwie Bożym. Modlono się nade mną, błogosławiono i powierzano mnie łasce Bożej. Wówczas już od 8 miesięcy żyłem w duchu Chrystusowym.

Wśród braci w szkole

Wędruję radosny z laską pielgrzymią,

bo Ty jesteś mój!

Jestem dobrej myśli, choć droga idzie pod górę,

bo Ty jesteś mój!

Tylko jedno życzenie: podążać Twoim śladem,

w posłuszeństwie Tobie, Mój Zbawco, iść za Tobą.

Już raz, we wczesnej młodości, musiałem opuścić dom rodzinny, by przygotować się do pewnego świeckiego zawodu. Miałem wtedy 14 lat. Zbór w Przesięku był też takim domem rodzinnym, ale w znaczeniu duchowym. W każdym razie teraz byłem jeszcze jakby niemowlęciem. Jednakże w tej wspólnocie zacząłem chodzić do szkoły powszechnej. I tak samo w domu rodzinnym otrzymywałem najlepsze wychowanie na swe całe życie na ziemi, z czego korzystam jeszcze do dziś. Bo zawsze, gdy coś wygodniejszego chce mnie zwieść, to staje mi przed oczyma pełne wyrzeczeń życia mego ojca. Między innymi wciąż jest moim wzorem, jeśli idzie o czytanie Biblii wczesnym rankiem. Pamiętam, jak wstawał jeszcze po ciemku, szedł do kuchni — gdzie było moje łóżeczko — zapalał lampkę i klękając przy krześle długo czytał Biblię, płacząc przy tym niekiedy lub wzdychając. Ta jego Biblia pozostała mi do dziś, mimo zawieruchy wojennej. Ma wiele żółtych plam, znaków jego łez. Takim było również miejsce mego duchowego narodzenia — zbór. Zawsze, gdy znajdowałem się w trudnościach duchowych, jakby bez wyjścia, czy to w sferze poznania i nauki, czy też przemian w tym niedobrym świecie, wspominałem otrzymaną podstawową wskazówkę: „Jak więc przyjęliście Chrystusa Jezusa, Pana, tak w nim chodźcie” (List św. Pawła do Kolosan 2,6).

Teraz przyszła jakby stacja pośrednia w mym życiu duchowym i w duchowej drodze: Szkoła Biblijna. Wiedziałem, że nie jestem sam. Ze mną idzie Pan. I w braciach, którzy mnie spotykają, jest ten sam Pan. W tym nastroju ukształtowany przez mleko Słowa usłyszanego w macierzystym zborze — zajechałem do Gdańska, gdzie mieściła się Szkoła Biblijna Misji Wschodnioeuropejskiej, prowadzona przez brata Gustawa Herberta Schmidta. Spotkałem tu braci z wielu krajów — doświadczonych pracowników Królestwa Bożego — którzy już wiele wycierpieli dla Jezusa. A także młodszych braci, pełnych gorliwości i zapału, gotowych również oddać życie za swego Zbawiciela. Wszyscy w jednej klasie, wszyscy przy tym samym stole, wszyscy spragnieni wejść głębiej w Słowo Boże i nabrać większych umiejętności w niesieniu Jego słowa zgubionemu światu. Duże wrażenie wywarło na mnie to, że było tu wielu braci starszych. Jeśli jeszcze oni tu przybyli po naukę, to o ileż bardziej ja potrzebowałem tych błogosławionych lekcji!

Naszym głównym nauczycielem biblistą był brat N. Nikoloff, Bułgar, który spędził wiele lat w Ameryce Północnej, a potem jak apostoł niósł Boga Bułgarom, by ugruntować i wzmocnić wiele wspólnot. Z całą pokorą i mądrością potrafił pokazać nam, że Bóg dziś, podobnie jak w czasach apostolskich, ratuje ludzi i powoduje powstawanie wspólnot. Czynił to w oparciu o Pismo Święte, którego aktualność potrafił mocno udowodnić opierając się na własnych doświadczeniach. Niekiedy wydawało mi się, jakby to Mojżesz stał, który dopiero co obcował z Bogiem, wystąpił przed ludem i przedstawił Bożą wspaniałość. Czasami zdarzały się przerwy w nauczaniu, podobnie jak niegdyś przy poświęcaniu świątyni Jerozolimskiej, kiedy to kapłani nie potrafili się znaleźć wobec jawnej wspaniałości Bożej i służbę swą wypełniać. A potem wielbiliśmy Pana jednym głosem, radując się Jego Obliczem. A nieraz trwaliśmy w cichej modlitwie, pełnej uświęcenia, jakie Duch Boży dawał.

W prawdy nauki wprowadzał nas brat Gustaw. Ale nie mógł być z nami bez przerwy w tej Szkole Biblijnej, gdyż prowadził wiele kursów biblijnych w całej Europie Wschodniej. Mówił nam o powołaniu i o życiu służebnym, zgodnym z wolą Bożą; o swym osobistym stosunku do Pana i o trwałości nauki. Jego bogate doświadczenia kształtowały nauczanie, tak bliskie czasom i życiu, jakbyśmy w nie wchodzili przemienieni. Zostało nam coś przekazane, przyswojone przez nas. Była to nie tylko wiedza i poszerzenie wiadomości, lecz również przemiana serca i przekazanie mocy.

Naszą jakby mamą była siostra Vera Nitsch. Jej cicha postać, nie narzucanie swego zdania, matczyna troska — wszystko to bardzo przypominało nam Deborę, która wspólnie z „książętami Izraela śpiewała Panu”. A oto mały przykład, który mówi nam, jak blisko Pana pozostawała, aby Jego wskazania wprowadzić w praktyce w swoją służbę. Wspólnota z mych stron rodzinnych ponosiła oczywiście koszty mego zakwaterowania i wyżywienia, ale o kieszonkowe musiałem się troszczyć sam. I właśnie miałem wysłać pilną korespondencję, ale zabrakło mi pieniędzy na znaczki. Jednak listy przygotowałem, po czym pomodliłem się. Czułem, że przyjdą pieniądze na znaczki pocztowe. Nie wiedziałem tylko, jak. Nie wrzuciłbym do skrzynki listów bez znaczków. I w tym momencie siostra Vera zeszła po schodach mówiąc:

— Bracie Gerhardzie, nie mogę wykonać żadnej pracy. Ciągle stoisz mi przed oczyma i mówi coś we mnie, że jesteś w kłopocie i że mam cię odszukać, by przekazać ci te pieniądze.

Zaniemówiłem, ale potem rzekłem z radością:

– Tak, siostro Vero, jestem w potrzebie i właśnie modliłem się o pieniądze. I oto Pan Bóg przysłał cię do mnie, biorę je z Jego ręki.

W jej oczach pojawiły się łzy radości. I wielbiliśmy Pana, który ciągle, nadal jest Bogiem Eliasza.

Jezus wybrał kiedyś nie jednego, nie dwóch, lecz dwunastu uczniów. Wśród nich byli rodzeni bracia Jakub i Jan oraz Piotr i Andrzej. Spośród tych czterech wziął Pan Jana i Piotra, by uczynić z nich jakby dwójkę, parę do służby. Trwało to długo i wiem z Ewangelii, że Piotr i Jan nieraz się sprzeczali. Raz nawet zapomniał Piotr w swoim egoizmie, że ma brata imieniem Jan. Powiedział: „Panie, a co z tym?”. Ten! Nie chciał mieć z nim do czynienia. Ale moc Jego miłości wylewana jest na nasze serca przez Ducha Świętego. Pan zdołał ich obu tak razem poprowadzić, że później w Dziejach Apostolskich czytamy: ,,A Piotr i Jan wstępowali do świątyni…”. Oni też zostali wysłani przez pozostałych apostołów do Samarii. Cudowne! I tak dzisiaj się również dzieje. Podobnie stało się i w Szkole Biblijnej w Gdańsku.

W tej wspólnocie następowało wzajemne oczyszczanie się i obmywanie z egocentryzmu, z pragnienia, by mieć zawsze rację. Tak właśnie było we wspólnocie z braćmi, a nie gdzieś w oddzieleniu, nie w pustelni. Przy stole przede mną siedział bardzo miły brat, nader pilny. Nie miał wyższego wykształcenia, bo ponoć nie nadawał się do tego, czy też okoliczności mu na to nie pozwalały. Miał jednak sporą wiedzę z najróżniejszych książek. Ale nie były to wiadomości bez luk. Przy stole toczyły się również rozmowy. Brał on w nich żywy udział i często mnie wyprzedzał. Pozwalałem mu wieść prym, ale jeśli powiedział coś niezbyt do rzeczy, a ja to wiedziałem dokładnie, starałem się go poprawić. Zdarzało się to coraz częściej, aż zauważyłem, że go to gniewa. Zaczynał milczeć lub ostro replikował. Znów się właśnie tak zdarzyło, a było to akurat przed niedzielą. Odezwało się we mnie:

„Idź i przeproś go!” Upierałem się jednak przy swej racji. Czekałem aż do niedzielnego poranku. Spałem niespokojnie. Przyszła pora, by iść na nabożeństwo. W wyobraźni ciągle widziałem tego brata. Poszedłem w kąt pokoju, by się pomodlić. Otrzymałem słowa: „Niech wszystko u was dzieje się w miłości!”. Tej miłości zabrakło mi właśnie. Pochyliłem się przed Panem Bogiem i poszedłem do tego brata. W momencie, gdy chciałem zapukać do jego drzwi, on sam je otworzył. Wybierał się akurat do mnie. Wpadliśmy sobie w ramiona, zapłakaliśmy z radości i poszliśmy razem do świątyni. Alleluja!

W moim macierzystym zborze nie nalegano na dar języków, lecz pozostawiono sprawę Panu, „jak On zechce”. Nikogo nie interesowało, czy ja już mówię językami. Bracia cieszyli się, gdy dawałem świadectwo. I wiedzieli, że było to działanie Ducha Świętego. A dar języków występował prawie na każdym spotkaniu. Nieraz Duch Święty dawał w pełni znać o Sobie. Ale, jak już podkreśliłem, języki nie były wymagane, jedynie oczekiwane, witane, a Pan chrzcił potężnie Duchem Świętym.

Zaledwie zapoznałem się z braćmi w Szkole Biblijnej, spytano mnie:

— Czy mówisz już nowymi językami?

— Nie.

— I chcesz być kaznodzieją? Tutaj mówimy najpierw językami, a dopiero potem idziemy do pracy.

Starałem się więc o to. W dniach modlitewnych przychodzili do mnie szczególnie gorliwi bracia, nakładali ręce, nie czekając nawet, bym ich o to poprosił.

W bibliotece szkolnej wyszukałem różne książki teologiczne, między innymi na temat Ducha Świętego i Jego wylania. Szukałem w nich wyjaśnienia, bo sądziłem, że lektury znajdujące się w bibliotece Szkoły Biblijnej muszą być najlepsze. Tygodniami siedziałem i czytałem, ale nie doszedłem do przekonania, że muszę otrzymać dar języków. Brat Nikoloff był w tych sprawach bardzo delikatny. Nie nalegał na nikogo, lecz obserwował rozwój danego brata pod tym względem i stosownie do tego udzielał mu osobistych nauk lub potrzebnych wyjaśnień na temat jakiegoś doświadczenia duchowego. Dotąd jednak nie zajął się mną. Wkrótce miałem dosyć tych książek. Przypomniało mi się wówczas moje nowo narodzenie i to, że Pan Bóg potwierdził je przez Ewangelię św. Jana 3, 16. Wziąłem Biblię, ukląkłem i powiedziałem: „Boże, stosownie do Twego słowa narodziłem się na nowo; stosownie do Twego słowa dałem się ochrzcić; stosownie do Twego słowa przydzielono mnie do służby; pozwól, abym również stosownie do Twego słowa przeżył chrzest w Duchu”. Wówczas odebrałem przynaglenie przeczytania czegoś w Dziejach Apostolskich. Zobaczyłem, co mówi apostoł Piotr w rozdziale 11 na temat chrztu w Duchu Świętym w domu Korneliusza: „…zstąpił na nich Duch Święty, jak i na nas na początku”. Położyłem wtedy palec na rozdziale 2, wersecie 4 i powiedziałem: „Panie, jeśli uczyniłeś to u Korneliusza i u wszystkich, którzy byli w jego domu, to uczyń podobnie ze mną”. W wyobraźni zobaczyłem wówczas sąsiada Radke. Musiałem jeszcze do czegoś się przyznać. Oczywiście, sporo mu już wyznałem w czasie choroby, kiedy po raz pierwszy doznałem przebudzenia, ale po nawróceniu nie odwiedziłem go, choć odczuwałem wewnętrzne przynaglenie. „Czy naprawdę jest tak? Pan Bóg błogosławił ich przecież dotąd, dawał słowo rozeznania! Czy naprawdę powinno mi na tym zależeć? Czy nie są to jakieś własne myśli?”. Wahałem się, czy do niego napisać. Mimo to zacząłem się modlić o chrzest w Duchu Świętym. Minęło parę miesięcy, a daru nie otrzymałem. Bracia nie potrafili tego wyjaśnić. Przyszła niedziela, dzień Wieczerzy Pańskiej, 8 marca 1936. Pan Bóg był cudownie obecny. Ja jednakże myślałem sobie o chrzcie w Duchu i powiedziałem: „Panie, jak mam uczestniczyć w Wieczerzy, jeśli nie możesz mnie ochrzcić Twym Duchem? Panie, pokaż mi przeto, jaka przeszkoda przede wszystkim u mnie występuje!”. I jeszcze raz ujrzałem w swej wyobraźni sąsiada Radke. Powiedziałem: „Panie, uczynię to”. Uczestniczyłem w Wieczerzy. Radość wypełniła mi serce. Potem poszedłem do domu i napisałem do brata Radke wyznając mu swe niegodziwości, jakie popełniłem wobec niego, kiedy jeszcze byłem dzieckiem. Następnego wieczoru przeżyłem z Dziejów Apostolskich werset 4 w rozdziale 2. Była radość, wysławianie i uwielbienie w całej Szkole Biblijnej. Zaprawdę, Bóg jest dobry, ale również sprawiedliwy i nikogo nie wyróżnia.

Co więc miało tu do rzeczy wyznanie wobec brata Radke? Przecież on należał do innej społeczności kościelnej, gdzie myślano, iż we wspólnocie zielonoświątkowców nie ma żadnych prawdziwych nawróceń. Gdy potem usłyszał, że ja też miałem się nawrócić i to w zborze zielonoświątkowym, powiedział sobie: „Jeśli jest to prawdziwe, to on sam do mnie przyjdzie i przyzna się”. Znał moje poprzednie przejścia, jak mu podkradałem gruszki, jak tratowałem jego zboże, itd. Gdy zaczęły się ferie w Szkole Biblijnej i przyjechałem do swej wsi, to najpierw poszedłem do niego, mimo że już poprzednio przyznałem się mu w liście. Gdy wszedłem, radość rozjaśniła jego twarz, pooraną latami i ciężką pracą. Łzy wypełniały mu oczy. Położył mi rękę na ramieniu i powiedział:

— Gerhardzie, teraz wiem, że naprawdę się nawróciłeś. Niech Bóg cię błogosławi i przekazuje błogosławieństwa przez ciebie! Twarz jaśniała mu Bożą radością.

Nie powiedział jednak ani słowa o swej wizji, jaką miał w roku 1916 na temat mojej drogi życiowej. Ci drodzy bracia, mający cudowne doświadczenia z Bogiem, ale pozostający w swojej wspólnocie modlitewnej, nie dzielili się tak szybko swymi wizjami z innymi ludźmi, lecz czekali cierpliwie, aż dany człowiek sam coś takiego od Boga otrzyma. Przyjmowali te objawienia pokornie jako odpowiedź Bożą na żarliwą modlitwę — objawienia, których spełnienie miało nastąpić w przyszłości.

Owego wieczoru godzinami mówiłem językami, ale nazajutrz już ich nie miałem. Modliłem się, ale nie przychodziły. Co się stało? Czy zgrzeszyłem? Byłem jednak bardzo szczęśliwy. Nie, grzech tu nie wystąpił. „Boże, Ty wiesz, dlaczego nie potrafię już mówić językami!”. Kilka dni później przyszły one mimo woli, całkiem spontanicznie. I znowu zniknęły. Były to różne języki, nie zawsze o tym samym brzmieniu. Jednakże niebawem spotkałem się w pracy z dziećmi Bożymi mającymi moc Ducha Świętego, ale mówiącymi językami tylko przy otrzymywaniu chrztu w Duchu Świętym. Pan Bóg jest właśnie cudowny. Języki z tłumaczeniem otrzymałem 2 lata później, a same języki za każdym razem, aby się budować, śpiewać, radować lub trwać ofiarnie w Panu. Otrzymałem to w roku 1946 na ulicy w Leer, gdy szedłem do domu z bratem Edmundem Heitem ze spotkania ewangelizacyjnego, kiedy to parę ciężkich spraw leżało nam na sercu, a przed nami piętrzyły się trudności. Tym razem otrzymałem języki towarzyszące każdej modlitwie. I chwała Panu, bo jest wspaniale mówić w Duchu językami i wielbić Pana.

A oto pewne przeżycie z owego czasu, kiedy to Pan Bóg podbudował mnie przy pomocy języków. Szczególnie to pamiętam. Otóż od dziecka miałem skłonności do rozmyślań. Teraz mieliśmy na lekcji tajemnicę wieczności. Tematem było również tzw. powszechne przebaczenie. Ani tu w Szkole Biblijnej, ani nigdy poprzednio nie miałem do czynienia z tym tematem. Ale wyszło to mi na dobre. Głowy były rozgorączkowane, szczególnie u starszych ludzi zaangażowanych w służbie Bożej. Na przerwach i po obiedzie nie było końca dyskusjom. Toczono spory. Byli również bracia różnych narodowości. Dało mi to do myślenia. I już przyszła pokusa: „Gdy będziesz starszy, to też będziesz tak się ze wszystkimi dokoła sprzeczać”. Patrzyłem na słabości kochanych braci. Wówczas zanikła we mnie błogosławiona świadomość Bożej bliskości. Ogarnęło mnie duże zaćmienie umysłu. Myśli dotąd mi nieznane nacierały całymi salwami. „Boże pomóż mi”! — wykrzyknąłem. I wtedy zacząłem modlić się długo w językach, aż ujrzałem w wyobraźni słowo, które mnie cudownie pocieszyło. Teraz śpiewałem w nowych językach, a potem po niemiecku:

Przyciskam do serca wieczną Biblię;

jest dla mnie bezcenna;

wyzwoliła mnie od wszelkiego zła

i stała się moim mieczem wiary.

Nieprzyjaciele nie mogą jej niczego uczynić,

pozostaje na wieczność prawdziwa.

Niebo i ziemia mogą załamać się,

a ona ustawicznie mnie wzmacnia.

Gnało mnie do spotkań na placu Dominikańskim w śródmieściu. Dla mnie były one daleko, bo Szkoła Biblijna znajdowała się na przedmieściu Gdańska. Chodziłem na piechotę pięć kilometrów. Coraz bardziej odczuwałem przynaglenie: „Świadcz tak, jakbyś dopiero co przeżył nawrócenie”. Dlatego też w sobotnie wieczory przebywałem w piwnicy, aby pozostawać sam na sam z Bogiem. I On mi się objawił.

Niezapomniane są dla mnie wspólne spacery w porze obiadowej lub pod wieczór. Omawialiśmy to, co usłyszeliśmy na lekcjach, zgodnie, nie krytykując braci wykładowców, nie obgadując ich. Przeciwnie, byliśmy wdzięczni Bogu za możliwość słuchania takich doświadczonych braci, przy których zmienialiśmy się. Przypominam sobie taki jeden spacer z bratem E. B., który nadal działa w Kanadzie. Nauka przedpołudniowa wprowadzała nas we wspaniałe prawdy Biblii. Przenikała nas obecność Boża. Szliśmy teraz razem, by jeszcze o tym pomyśleć i niektóre idee poglądowo sobie przedstawić. Nie zaszliśmy daleko w rozmowie. Odczuwaliśmy wspaniałość Bożą. Staliśmy w milczeniu, nie mówiąc ani słowa. Potem poszliśmy dalej, nie otwierając ust, znów zatrzymaliśmy się, a następnie spontanicznie wybuchnęliśmy nowymi językami i wielbiliśmy Baranka Bożego, zabitego za nas na Golgocie.

Samuel… Jego nauczyciele i wychowawcy byli kapłanami niesumiennymi, można nawet powiedzieć, nieuczciwymi. On jednak stał się dojrzały jako prorok Boży i o nim jest napisane: „A Jahwe był z nim i nie pozwolił na to, aby któreś z jego słów spadło na ziemię”. Inaczej Gehazi, którego mistrzem i wzorem był Elizeusz, prorok o podwójnej mocy, wiary, miłości i autorytecie. Co stało się ze sługą? Trędowaty sprawozdawca, przez którego Pan Bóg nie mógł dokonać cudów.

Gdy opuszczałem tę błogosławioną stację pośrednią, obdarzył mnie Pan Bóg łaskawie, jako słowem wiodącym, wersetem 16 z 4 rozdziału I Listu do Tymoteusza, którym brat Artur Bergholz posłużył się jako podstawą swych znakomitych wywodów (z okazji odwiedzin w Szkole Biblijnej). Napisane tam było:

Pilnuj siebie samego i nauki,

trwaj w tym,

bo to czyniąc,

i samego siebie zbawisz,

i tych którzy cię słuchają.

Zmęczony

Nie byłem zmęczony w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo niczego przecież nie dokonałem. Ludzie jednakże mówią: „Po zawodach wyglądał na całkiem zmęczonego”, albo: „Bardzo go zmęczył los, życie”. Nie, nie myślę teraz o negatywnym znaczeniu tego słowa, lecz o pozytywnym: kiedy ktoś ciebie zmęczy zmuszając do wysiłku, byś się czegoś nauczył, czy lepiej się rozwinął. Do dziś jeszcze wieśniacy zaprzęgają młodego konia ze starym. W taki właśnie sposób święty Paweł zmusił młodego Tymoteusza do wysiłku. Tymoteusz bowiem cieszył się dobrą opinią nie tylko w jednej, ale w dwóch społecznościach. Jest o nim napisane: „Bracia z Listry i Ikonium wystawili mu dobre świadectwo”. To miło, gdy człowiek zostanie zmęczony przez braci, wtedy wcale nie wygląda na zmęczonego czy wyczerpanego, wręcz przeciwnie, zdolny jest do dalszych, rozleglejszych, większych i samodzielnych zadań. Młody człowiek sam chciałby zaraz cały świat pochwycić i nawrócić. Jeśli jednak, mimo wszelkiej gorliwości i większego wkładu nie dochodzi do żadnego przebudzenia, lecz przeciwnie — do jeszcze większego zatwardzenia ludzkich serc, to człowiek popada wtedy w inną skrajność i chciałby ich wszystkich widzieć potępionymi, albo też cierpi się na rozbicie wiary i opuszcza pole walki. A jest ono przecież polem pracy wskazanym i danym przez Boga. Istnieje ludowe powiedzenie, że młody koń zabiega się na śmierć lub skacze przez przeszkody, których nie może pokonać i mimo swej młodzieńczej gibkości będzie leżeć z połamanymi nogami. Chociaż żadne słowo z kazań Samuela nie upadło na ziemię, to przeżył on przebudzenie swych słuchaczy, czyli narodu izraelskiego, dopiero po 20 latach. W ciągu tych 20 lat długiego oczekiwania nie rezygnował ze swych trudów.

Szkoła Biblijna, którą ukończyłem w Gdańsku była cudowna. Obfitowała w błogosławieństwa, którymi jeszcze dziś się żywię. Ale po tej szkole nie stałem się jeszcze gotowym kaznodzieją. Teraz też jeszcze nim nie jestem. Trzeba wzrastać i być przemienianym przez Boga, ku Bogu. Jak długo? Aż przyjdzie Jezus. Mój nauczyciel jazdy powiedział mi po zdanym egzaminie:

— Panie Kruger, wiem, że jest pan kaznodzieją. Wiem, że wybiera się pan do swej pracy, bo przeżywałem to z panem podczas każdej naszej wspólnej jazdy. Zauważyłem, że pan nie strzela słowami, lecz zastanawia się przy odpowiedziach. I myślę, że w chwilach tego zastanawiania się czerpie pan radę i wskazówki od swego Zleceniodawcy, czyli Boga. Pan wie, że mimo długiego doświadczenia nie jest pan jeszcze gotów jako kaznodzieja, lecz zależy to od Boga. Dam panu pewną radę. Jeśli przejedzie pan bez wypadku 30 tyś. km, to nie należy mówić: „Teraz jestem prawdziwym kierowcą”, bo wówczas uderzy pan w najbliższe drzewo. Proszę być zawsze czujny i ciągle starać się, by działać coraz lepiej.

Moim nauczycielem jazdy był wyższy oficer z dużym doświadczeniem i wiedział, co mówi.

Chociaż ze wszystkiego, prócz muzyki i śpiewu, dostałem na koniec oceny bardzo dobre, teraz dopiero zaczęła się właściwa praca. Czy mam jeszcze sięgać wstecz? W ostatnich tygodniach kilku z nas poświęciło się szczególnie modlitwie błagalnej, z uwagi na nadchodzące obowiązki. Niekiedy ogarniał mnie lęk. Jak zdołam sam poprowadzić nabożeństwo? Czy potrafię w jakiejś wiosce zainicjować zgromadzenie, jak będę w stanie już przebudzonym mówić o Bożym wiecznym zbawieniu? Czy będę pamiętać wtedy o pouczeniach, jakie tutaj otrzymujemy? Modliliśmy się teraz, wołaliśmy do Pana Boga, sławiliśmy i wielbiliśmy Go. Kiedy indziej znów martwiłem się o przyszłą pracę i otrzymałem w sercu słowo, które po dziś dzień mnie nie opuściło i nie opuści;

to było słowo obietnicy, jaką Jezus dał swym uczniom przed ukrzyżowaniem: „Lecz gdy przyjdzie On, Duch Prawdy, wprowadzi was we wszelką prawdę…” (Ewangelia św. Jana 16, 13).

Już w macierzystym zborze wzięli mnie starsi bracia, bym składał świadectwo w nowo odwiedzanych przez nas okolicach. Przed swym odjazdem gięli kolana i modlili się o moc i prowadzenie. Nieraz się dziwiłem, że tacy doświadczeni bracia modlą się o moc. Sądziłem, że mają już wszystko. O ileż bardziej ja potrzebowałem teraz siły i prowadzenia! To mnie rzuciło na kolana. A kiedy wiedziałem, że bracia chcą mnie ponownie wziąć ze sobą, już zawczasu modliłem się i pościłem. Tego jednak nauczyłem się dzięki obcowaniu z braćmi we wspólnocie. Owe godziny były błogosławione. Oczywiście, często świadectwo mi umykało, często przerywałem zbyt wcześnie, często mówiłem coś, co nie pasowało do tematu. Gdy potem jechałem do domu zawiedziony, bracia starali się mnie pocieszyć, pouczyć i przygotować do czekających zadań.

I również teraz powinienem był uczyć się, uczyć poprzez zmęczenie. Nie przeżywać tylko w celu pokutowania, lecz aby być podbudowany. Po jakimś czasie wziął mnie ze sobą brat Winiarski, jakby na siedzenie obok siebie. Wiele miałem się wówczas nauczyć. Zawsze jednak wracała główna sprawa, aby być wobec Boga w porządku; aby mógł mi przez swego Ducha przekazać właściwe słowo, czy to w części uwielbiającej przed modlitwą, czy też po modlitwie. Pieśń pasowała do słowa, słowo do pieśni — wspaniała harmonia Ducha. Wzmacniało mnie to w wierze. Ale bywało też, że nie otrzymałem żadnego słowa do poprowadzenia części uwielbiającej. Brat Winiarski nie przynaglał mnie, lecz wziął to z ręki Bożej, oczekując, że właśnie jakiś brat spośród słuchaczy otrzyma słowo od Pana. I tak też się stało. Jakże wielbiliśmy wtedy łaskawego Ojca!

Po jakimś czasie nauczyłem się również dostrzegać różnicę między słowem odnoszącym się do mnie osobiście a innym, które było przeznaczone dla wszystkich zgromadzonych. Pan Bóg posługiwał się w tym celu po mistrzowsku bratem Arturem Bergholzem. On to wziął mnie w podróż do Rosjan. Wczesnym rankiem przyszło do mnie słowo, słowo wspaniale podnoszące na duchu. Pomyślałem wtedy, że może być ono odpowiednie na nabożeństwo wieczorne. Po drodze spytał mnie Artur, czy mam już jakieś wybrane słowo na ten wieczór, gdyż u Rosjan będę musiał wygłosić dłuższe kazanie niż u Niemców. Powiedziałem mu to, co już właśnie otrzymałem.

— Dobrze, tak — odparł — to słowo jest dokładnie dla ciebie, dla twej duszy jako wzmocnienie do służby. A teraz poproś Pana o słowo na ten wieczór! Nie musi ono zgadzać się koniecznie ze słowem, które Pan mi daruje, gdyż na nabożeństwo przychodzą różni ludzie.

Dał mi też parę wskazówek. Wierny Pan Bóg obdarował mnie innym słowem na to nabożeństwo i wszyscy zostali ożywieni. Tak posługiwał się Pan Bóg metodą zmęczenia poprzez braci dla mojego efektywnego rozwoju w służbie Bożej.

Za pośrednictwem starszego i doświadczonego brata Klause, dał mi Pan łaskawie inną lekcję, którą do dziś pamiętam. Po kilku miesiącach pracy w jego okręgu miałem znów udać się do Przesięku. Brakowało mi jednak 20 marek na podróż. Co robić? Myślałem o różnych sposobach wyjścia z sytuacji. Może podróż przełożyć albo powiedzieć Klausemu, że nie mam pieniędzy? A może napisać do brata Fryderyka Kowalskiego, któremu przecież bardzo ulałem, aby mi wysłał 20 marek; w domu byłbym na niedzielę. Ale nie czułem do tego żadnej zachęty. W końcu zdecydowałem się przedstawić swą sprawę bezpośrednio Klausemu. Po chwili milczenia wyciągnął z portfela 20 marek i podał mi z takimi oto ojcowskimi słowami:

— Bracie, bardzo dobrze, że mi powiedziałeś, iż nie masz pieniędzy na podróż. Cieszę się z tego. Ale jeszcze bardziej cieszylibyśmy się obaj, jeśli byś to powiedział swemu Zbawicielowi. Pomyśl, On jest nie tylko twym Odkupicielem, lecz również twym dobrym Pasterzem. Jeśli jest jakaś droga, podróż, Jego zamiar, to zawsze są też na to pieniądze, bo On nie chce, aby Jego słudzy popadali w długi.

Potem pomodlił się ze mną i pobłogosławił mnie. Uczynił tak, jak swego czasu Elizeusz ze swym sługą, który nie miał otwartych oczu. Prorok nie czynił swemu słudze żadnych wyrzutów — mimo że był on przerażony nieprzyjaznym otoczeniem — lecz modlił się: „Panie, otwórz jego oczy, aby przejrzał!”. I on przejrzał. Od tamtej godziny aż po dzień dzisiejszy nie proszę już nikogo więcej o pieniądze. Pan stał się moim dostawcą we wszelkich sytuacjach. Miałem przywilej poznać dobrego Pasterza. Alleluja! Na wszystkie podróże i przedsięwzięcia dawał zawsze pełne pokrycie wszelkich kosztów, i to zawsze w porę, we właściwym Mu czasie.

Nie jesteśmy bezwolnymi automatami, które mają zawsze być ślepo posłuszne. Również Izaak snuł swe myśli na temat baranka, gdy znajdował się ze swym ojcem Abrahamem w drodze na górę Moria. Mądrzy i doświadczeni bracia będą to szanować. W owym czasie wielkiego zmęczenia powiedziała do mnie żona pewnego kaznodziei:

— Męża nie ma w domu, przyjedzie dopiero za 2 tygodnie. Musisz więc odwiedzić J. i tam służyć. Przychodzi tam bardzo miłe rodzeństwo. U rodziny, u której odbędzie się nabożeństwo będziesz z pewnością czuł się bardzo dobrze. Przyjmą cię tam z radością. Mają kilka córek. I wiesz, najstarsza z nich zwróciła już na ciebie uwagę. Rozumiesz chyba, co mam na myśli.

W owym czasie nie myślałem jeszcze o małżeństwie. Miałem dopiero 22 lata. W trakcie podróży odczuwałem potrzebę modlitwy. Zatrzymałem się, ukląkłem obok drzewa i przedstawiłem rzecz Panu Bogu. Odebrałem słowa: „Nie wdawaj się w to!”. Z drugiej strony nie chciałem zlekceważyć tego, z pewnością życzliwego zalecenia owej siostry. Modliłem się: „Panie, jeśli nie jest Twoją wolą, abym wziął sobie teraz jakąś kobietę za żonę, to czuwaj nad moimi oczyma, aby ta siostra na spotkaniu nie spoglądała na mnie w sposób znacząco osobisty, lecz tylko tak, jak każda inna”. Po przyjeździe udałem do pomieszczenia, które służyło za kaplicę i uspokoiłem się trochę. Otrzymałem wtedy pewną wizję. Zobaczyłem się w jakimś zupełnie ciemnym pokoju. W lewej ręce miałem kromkę chleba, którą jadłem. Tak bardzo mi smakowało, że wykrzyknąłem: „Taki chleb mogła upiec dla mnie tylko moja matka!”. Po tym zawołaniu rozjaśniło się całkowicie. Światło ukazało się z góry. Pierwsze moje spojrzenie padło na chleb. Był pełen pełzających, obrzydliwych robaków. Ogarnął mnie wstręt i czym prędzej odrzuciłem ten chleb. Znaczenie tego było jasne. W ciemności byłaby owa dziewczyna najlepszą dla mnie żoną, jaką tylko matka mogłaby doradzić, gdyż dla matek nawet najlepsza synowa jest niekiedy za mało dobra dla ich ukochanych synów. Jednakże oglądana w świetle Bożym byłaby obrzydliwością dla mnie. Wiedziałem już, jak mam się zachować. Wkrótce też dowiedziałem się o niewłaściwych drogach tej dziewczyny. Zakłóciłoby to moją służbę. Musiałbym się kręcić tylko wokół tej kobiety. Jakże Pan Bóg jest cudowny!

Potem powierzono mi pewne sprawy w całej miejscowości, niewielkiej wprawdzie, ale z wieloma możliwościami rozwoju. Musiałem ciągle dzielić swój czas, wybierać miejscowości, gdzie należy organizować zgromadzenia. Przy tym nie mogłem absolutnie zaniedbywać opieki nad miejscowościami powierzonymi. Przemodliłem swój tygodniowy plan podróży, potem plan dwutygodniowy i wreszcie miesięczny. Jakże często przy tym prosiłem: „Panie, uczyń mi tę łaskę, abym każdego dnia był we właściwej miejscowości!”. Bracia czuwający nad terenem zboru odwiedzali mnie wówczas od czasu do czasu. Rozdzielałem pisma, odwiedzałem w różnych wioskach rodziny i szukałem domów, w których mógłbym zainicjować nowe zgromadzenia.

Otrzymałem wówczas wiele cudownych przeżyć. Oto jedno z nich: Jechałem rowerem z Mogilna do Pakości, aby wieczorem poprowadzić nabożeństwo w pewnej wsi. Mijałem wielu ludzi. Zauważyłem dróżnika, który w rowie zgarniał grabiami siano. Odczułem, że powinienem dać mu którąś z naszych broszurek. Przyjął bardzo chętnie. Zaprosiłem go też na nabożeństwo, jakie miało się odbyć w pewnym domu zaledwie 6 km od jego wsi. Był Polakiem i katolikiem. Ale kto przyszedł wieczorem? Właśnie Lewandowski, aczkolwiek uzbrojony w kij, zachowywał się jednak spokojnie. Następnego wieczoru zjawił się z żoną, a na trzeci wieczór przyszedł — o ile dobrze pamiętam — z trojgiem dzieci. I wszyscy zawierzyli swe życie Panu Bogu. Kilka lat po wojnie napisał do mnie brat Ledermann z Polski: „Najserdeczniejsze pozdrowienia przesyła ci ewangelista Lewandowski. Właśnie jest u mnie. Jak dobrze, że on tutaj jest. Ma on teraz pozwolenie na głoszenie Ewangelii, na co Niemcowi by nie pozwolili. A zatem czyni on to za mnie”.

Takie były i są wspaniałe metody działania i sposoby pracy naszego wielkiego Pana. Jego Duch, który niegdyś unosił się nad wodami, prowadzi nas przez braci, a także bezpośrednio. Abraham i Izaak szli razem. Eliasz i Elizeusz szli razem. Jezus i Jego uczniowie byli razem. A św. Paweł pisze: „Marek jest mi potrzebny do pomocy”. Alleluja!

Okolice Zagórowa

Około 120 km na południowy wschód od Poznania, w kierunku Łodzi, osiedliło się jakieś 150 lat temu wielu emigrantów niemieckich. Było tam około 30 wsi. Okolica ta robiła wrażenie jakiejś niemieckiej oazy. Wioska przy wiosce, wszystko niemieckie, wśród puszcz, bez żadnych dobrych dróg dojazdowych, do najbliższej stacji kolejowej było około 50 km. Nie tylko w czasie I wojny światowej, ale również podczas drugiej uchroniły się te osiedla przed większymi zniszczeniami.

W latach trzydziestych, chyba w roku 1934 lub 1935, wędrował przez te okolice nowo nawrócony wieśniak nazwiskiem Liefke. Dokąd przyszedł, tam składał gorące świadectwo o Jezusie, aż poczuł się skłoniony przez Ducha Bożego, by zorganizować nabożeństwo. Mnóstwo ludzi zeszło się wówczas i wielu się nawróciło. Był on znajomym brata Oskara Ledermanna ze zboru w Łodzi. Pewnego dnia zawitał tu również brat Oskar i we dwójkę głosili teraz nie tylko pokutę i nawrócenie, ale również Boże przykazania. Wielu przyjęło chrzest i w ten sposób została założona społeczność, mimo ostrego zwalczania ze strony Kościoła ewangelickiego. Brat Liefke udał się wówczas w inne strony, a całą pracę przejął Oskar. Miał on potem wstąpić do Szkoły Biblijnej w Gdańsku. Chodziło więc o zastępstwo. Pewnego razu brat Artur Bergholz prowadzący zbór w Łodzi i kierujący całością, wezwał mnie do siebie i powiedział:

— Gerhardzie, co powiesz na temat pewnego odludzia, gdzie są jednak przemiłe kwiaty, nie do zrywania, lecz by się o nie troszczyć i pielęgnować je?

Już wiedziałem o co chodzi.

— Tak — powiedziałem — jeśli zależy ci, bracie, b^ mnie tam wysłać, to chętnie pojadę. Na pożegnanie jeszcze dodał:

— Oczywiście nie zapomnij, żeby założyć tam nowe ogrody.

Zrozumiałem. To, co już istniało, należało tak pielęgnować, aby dołączyły się nowe miejscowości.

Gdy przyjechałem tam, brat Oskar (którego jeszcze nie znałem) wyjechał już był do Szkoły Biblijnej, a bracia starsi tych zborów przyjęli mnie z radością. Zgromadzenia odbywały się w bardzo obszernych domach wiejskich. Zbór liczył około 50 członków i 20 przebudzonych, którzy pochodzili z kilku wiosek. W każdej z nich trzeba było służyć raz w tygodniu. W pierwszą niedzielę miesiąca organizowano uroczyste nabożeństwo połączone z Wieczerzą Pańską. Ludzie przybywali tu ze wszystkich okolicznych miejscowości. Już w siedmiu odbywały się zgromadzenia. Zadawałem sobie wciąż pytanie, jak mogą te nowe zbory powstać, skoro w każdej miejscowości mam być raz na tydzień. Bracia i siostry byli pełni entuzjazmu, radośnie śpiewali i usługiwali swymi świadectwami. Byli jeszcze wypełnieni jakby pierwszą miłością. Pan wiedział, jak wszystko poprowadzić i dzień po dniu, krok po kroku odkrywał mi Swe drogi.

Wstawałem wcześnie, każdego dnia bowiem mieszkałem gdzie indziej, u różnych gospodarzy — naszych braci i sióstr. Jakżeż mogłem wstać później niż oni sami? Jako młody człowiek byłem ,,rannym ptaszkiem”. Latem już o godzinie czwartej o świcie klęczałem z Biblią, zazwyczaj do szóstej. Potem jadłem z nimi śniadanie i mieliśmy poranne nabożeństwo. Później gospodarze moi szli w pole, a ja wędrowałem do następnej wioski. Ale do wieczora miałem przecież dużo czasu. Robiłem więc sobie stale wycieczki do innych wiosek, gdzie często rodziły się cudowne więzi i gdzie proszono mnie o organizowanie zgromadzeń.

Kiedy opowiadałem potem o tym moim kochanym braciom, odpowiadali: „Idź tam i zorganizuj zgromadzenie. Będziemy się za ciebie modlić. A jeśli będzie ci zbyt ciężko, to pomożemy ci «zarzucić sieci»”. Ci ludzie byli tacy prości, tak nieskomplikowani i brali wszystko z Bożej dłoni.

Po niedługim czasie musiałem opiekować się dodatkowo jeszcze trzema miejscowościami. Pan Bóg ratował wówczas cudownie dusze ludzkie i chrzcił świeżo nawróconych swym Świętym Duchem. I szczególne to, że przy nawróceniach było wiele płaczu, a często także podczas czekania na chrzest w Duchu Świętym. Radość wtedy była jeszcze większa. Bywało wylanie Ducha Bożego, mimo że nie modliłem się nawet na językach. Kto jednak został ochrzczony Duchem Świętym, ten mówił nowymi językami.

Odwiedzałem wiele domów i u świeżo nawróconych odbywały się godziny biblijne. Zdarzało się nieraz, że przypadkowo przyszedł ktoś obcy. Ludzie tacy przysłuchiwali się i nierzadko także oni się nawracali podczas takich odwiedzin, albo przychodzili na najbliższe spotkanie i dzielili się swym nawróceniem. Było w zwyczaju przyprowadzić chorych do Pana. Rzadko kiedy korzystano z porady lekarza, który mieszkał daleko. Jezus natomiast był zawsze blisko nas. Również w czasie mojej nieobecności modlono się o chorych, a bracia starsi spełniali swój obowiązek nakładając na ich ręce i prosili Pana o zwycięstwo przez wiarę.

Na początku nie miałem nawet roweru. Wszystkie drogi przemierzałem piechotą. W pierwszą niedzielę miesiąca musiałem wczesnym rankiem maszerować raźno niekiedy 20 km, po czym organizować 2 nabożeństwa, a wieczorem jeszcze wygłaszać kazanie w jakiejś innej miejscowości. Często towarzyszyli mi bracia i siostry, i wtedy szło się ze śpiewem.

Kościół ewangelicki był bardzo nam przeciwny i mobilizował przeciw nam wszelkie możliwe siły, kiedy to Pan Bóg dawał łaskę otwarcia jakichś nowych zgromadzeń. Była tam pewna miejscowość o nazwie Wielołęka. Bardzo bezbożnie się tam żyło. Ludzie pili bimber i nierzadko dochodziło do bójek. Pewna starsza siostra, nawrócona już od kilku lat, poprosiła mnie o zorganizowanie spotkań. Choć bardzo bała się pastora, to jednak dała do dyspozycji swój wiejski dom. Jej zięć też okazywał zainteresowanie Ewangelią. Poza tym było tam spokojnie i nikt nie przeszkadzał, dopóki nikt jeszcze się nie nawrócił. Duch Boży działał jednak na dusze ludzkie i pewnego wieczoru nawróciło się 6 osób, wśród nich także mężczyźni. Wtedy rozpętało się piekło. Grożono nam podpaleniem, jeśli będziemy prowadzić dalsze nabożeństwa. A jednak przyszło jeszcze więcej ludzi. I znów kilku z nich doznało przebudzenia. Inni więc chcieli się zemścić. Pastor obiecał im pomoc finansową, jak się o tym później dowiedzieliśmy. Upiło się około 20 mężczyzn i kiedy śpiewaliśmy pieśń „To jest zdrój”, wtargnęli z kijami. I musiało się zdarzyć, że trafili w lampę. W ciemności nie mogli mnie znaleźć. Wymknąłem się jeszcze nocą do innej miejscowości. Niektórzy z braci i sióstr, zwłaszcza jeden z mężczyzn, który przed nawróceniem był sławetnym zabijaką, musieli ucierpieć dla Pana. Ale cieszyli się tym bardziej. Potem zadziałał Pan Bóg i dwóch prowodyrów straciło życie w okropnym wypadku.

Również w innej miejscowości, w Emiliowym Gaju, napadnięto na nas w trakcie spotkania. Ale wierny Pan Bóg dał mi łaskę przetrwania. Zwłaszcza pewna dziewczyna w wieku około 19 lat była bardzo harda. Poprosiłem ją, by oddała swe serce Zbawicielowi, ale odrzuciła to opryskliwie. A potem zachorowała i umarła. Przed śmiercią odwiedziła ją jeszcze jedna z sióstr. Ona jednak odwróciła się do ściany i nie chciała nic wiedzieć o Jezusie.

Urządzono wielki pogrzeb. Z bliska i daleka zjechali się ludzie, zwłaszcza młodzi. Pastor Gross z Zagórowa sam prowadził ten pogrzeb. Również niektórzy z naszych braci i sióstr tam byli. Jeden z nich, Leonard Lehman, stał blisko grobu. I nagle odczuł jakby jakiś głos kazał mu się oddalić. Zaledwie odszedł parę kroków, błysnęło i zagrzmiało. Czterech ludzi się przewróciło, przy czym dwóch poniosło śmierć. Ludzie mówili: „Wyrok Boży”. Nic już dalej nie mówiąc pastor opuścił cmentarz. Teraz mieli spokój. Jeszcze do dziś, gdy gdzieś na Zachodzie spotykam kogoś z tamtych okolic, słyszę o tej interwencji Pana Boga, bo jest On przecież Panem natury (Hiob 36, 32).

Wielkie trudności mieliśmy, gdy ktoś spośród naszych umarł. Nie chciano wpuszczać nas na cmentarz. Młodym małżonkom umarło małe dziecko. Po długim chodzeniu tu i tam, pozwolono nam wreszcie wejść na cmentarz. Miejsce na grób dla dziecka dano nam z dala od innych grobów, w kącie. Ale to nas nie zniechęcało. Był to cudowny pogrzeb. Miałem kazanie nie do zmarłego, lecz do żyjących, którzy tu przybyli, aby zobaczyć jak „zielonoświątkowcy” chowają swe dzieci. Jako punkt wyjścia otrzymałem od Pana słowa: „Chrystus jest kamieniem węgielnym” wg I Listu św. Piotra 2,7-8. Boża radość wypełniła braci i siostry, a matka dziecka jeszcze tego samego dnia została napełniona Duchem Świętym.

Odległości były wielkie, wyżywienie zaś skąpe. Wielka bowiem bieda panowała w tych koloniach o glebie piaszczystej. Powoli traciłem na sile i wystąpiły u mnie dolegliwości serca. Chcieliśmy właśnie pójść z niektórymi braćmi i siostrami na spotkanie do pewnej miejscowości odległej o 8 km. Modliliśmy się na klęczkach przed wyruszeniem w drogę. Wtedy poczułem w sercu duży ból i było mi bardzo ciężko powstać. Bracia otoczyli mnie i modlili się. I dotrzymałem im kroku. Ale ledwo wtedy mogłem mówić. Na owym spotkaniu nawróciło się 5 osób. Normalnie przemawiałem zawsze pełnym głosem, tym razem jednak mówiłem cicho.

A tymczasem właśnie dla tych uczestników był mój mocny głos często bodźcem. Teraz zaś mogłem im wykładać Prawdę jedynie głosem słabym i cichym.

Po jakimś czasie pewien brat z Anglii zafundował mi rower. Otrzymałem wiadomość, że mam go odebrać z oddalonego o 50 km Konina. Było to akurat w styczniu. Jak do tego miasta dotarłem, dziś już nie pamiętam. W każdym razie szedłem kawałek piechotą, aż zabrała mnie jakaś furmanka. Przy takich okazjach nie należało oczywiście rezygnować z jakiegoś świadectwa na temat Jezusa. I było to zawsze radością. A radość u boku Pana jest mocą dzieci Bożych. Po wielu, wielu godzinach dotarłem tam i jeszcze wieczorem odebrałem rower. Nazajutrz wczesnym rankiem chciałem na nim wrócić. Wieczorem bowiem było zapowiedziane nabożeństwo w pewnej nowej miejscowości i nie mogłem go opuścić. Gdy się wcześnie przebudziłem, zobaczyłem ze strachem, że przez noc napadało dużo śniegu. Cóż teraz? Wstawać i w drogę. Do południa ujechałem około 30 km. Miejscami były takie zaspy, że musiałem, brać rower na barki. Ostatni odcinek drogi był całkiem zawiany i nie mogłem w ogóle jechać. Wieczór się zbliżał, a ja miałem jeszcze przed sobą sześć kilometrów. Ogarnęło mnie wielkie zmęczenie. Mógłbym przecież odpocząć u jakiegoś wieśniaka. Przenocowaliby mnie nawet. Ale tam — pierwsze spotkanie. Nie, tego nie mogłem uczynić. Siły mnie opuszczały. Wtedy ukląkłem na śniegu, wzniosłem ręce do Boga i modliłem się, aby Pan nie pozwolił tym ludziom odejść, gdybym nawet miał się spóźnić. A potem’ zacząłem wielbić na językach mego Pana i Zbawcę. Nagle przeniknęła mnie jakaś cudowna siła, jaką przeżyłem niegdyś, wkrótce po swym nawróceniu. Wstałem, założyłem rower na barki i poszedłem raźnym krokiem na przełaj przez pola. Zdążyłem z punktualnością co do minuty. I już zaczęło się nabożeństwo. Kilka nowych dusz było wtedy wspaniałym Bożym połowem.

Wkrótce przemierzałem rowerem dalsze drogi, zwłaszcza kiedy wiedziałem, gdzie się znajdują ci, którzy od nas odstąpili. Było mi ciężko nie odwiedzić kogoś z nich. Program mój był oparty na 15 rozdziale z Ewangelii św. Łukasza. I często musiałem głęboko się ukorzyć, kiedy przechodziłem koło kogoś zgubionego. Nieraz odszukiwałem ich nocą, gdy dowiedzieli się, że Kruger przyjechał i chcieli umknąć. Pan wieńczył takie sposoby wspaniałymi zwycięstwami.

Nie miałem w ogóle żadnych kłopotów finansowych. W owym czasie miałem tylko jedno ubranie, ale wystarczało mi ono na niedziele i dni powszednie. W tym ubraniu odwiedziłem też moją przyszłą żonę. A żywili mnie przecież bracia. Czegóż więcej potrzebowałem? Jednakże pewnego dnia zrobiono mi niespodziankę, sprawiając mi nowe ubranie. Świetnie na mnie pasowało, patrzyliśmy na siebie i dziękowaliśmy Bogu z radością. Czułem się niegodny tak wielkiej miłości okazanej mi przez ubogich braci i siostry.

Wkrótce kończyła się moja służba w okolicy Zagórowa. Brat Oskar ukończył Szkołę Biblijną i wrócił z radością. Tylko przez krótki czas miałem być razem z tym drogim, ofiarnym bratem, bo potem brat Artur odwołał mnie do Łodzi. Wielu z tamtych braci i sióstr żyje nadal w różnych stronach. Niektórzy są w Kanadzie (w stanach Hamilton i Winnipeg), w USA i w różnych regionach Niemiec. Dokąd tylko dotarli, tam niebawem powstał zbór.

Na koniec opowiem o pewnym przeżyciu. Bracia i siostry opowiedzieli mi o pewnym gospodarzu, który ma wierzącą żonę i także dzieci, ale nie pozwala na żadne odwiedziny ze strony innych wierzących. Głęboko zmartwiony oddałem wtedy tę sprawę Bogu. Pewnego dnia odczułem w sobie rodzącą się radość i poszedłem ich odwiedzić. Nie wszedłem jednak do domu, lecz do stodoły. Zastałem tam swego gospodarza. Pozdrowiłem go uprzejmie. Rozmawialiśmy o krowach, świniach, koniach, glebie, itd. Pochwaliłem jego zboże i piękny porządek w obejściu. Nie pytałem wcale o żonę i dzieci. Zobaczyły jednak, że przyszedłem i padły na kolana przestraszone, ze ich ojciec mnie przepędzi. Tymczasem rozmawiałem z nim chyba z godzinę. Gdy już miałem odejść, powiedział:

— Pan jest wszakże kaznodzieją, prawda? Czy nie zechciałby pan odwiedzić moją żonę i dzieci?

— Bardzo chętnie, ale właściwie muszę już teraz iść.

— No, chyba znajdzie pan chwilę czasu.

Zaszedłem, by choć na krótko zobaczyć się z drogimi dla mnie osobami. Jak bardzo to przeżyli. Ojciec znacznie się zmienił i jego nieprzyjazne nastawienie ustąpiło. Obecnie jego córki i wnukowie mieszkają we wschodniej części Kanady, nawróceni. Są błogosławieństwem dla ludzi i nie ustają w modlitwie.

Brat Artur

Pan Bóg posłużył się nim, aby mnie wychować. Nie rozmawiał on wiele ze mną, ale wyprzedzał mnie w życiu. Poznałem go już przy swym nawróceniu. Potem słuchałem go, gdy przychodził do Szkoły Biblijnej. I również za jego sprawą przybyłem do Zagórowa. A teraz mnie odwołał. Zamieszkałem u niego w miłym pokoiku na poddaszu. Był pastorem zboru łódzkiego i kierował ruchem zielonoświątkowym w Polsce. Starszy był ode mnie zaledwie 13 lat. Ale już bardzo wcześnie powierzył mu Pan Bóg te zadania. Miał Boży dar łagodzenia sporów między braćmi i likwidowania rozbieżności doktrynalnych, szczególnie między rosyjskimi braćmi a wspólnotami, które przecież stanowiły większą część ruchu. Społeczność niemiecka liczyła wtedy około 1500 członków, jeśli dobrze pamiętam.

Kazania brata Artura były frapujące. Wyprowadzał ze Słowa zawsze coś nowego, co fascynowało słuchaczy. Takich kazań nie zapomina się nawet po latach. Nie stanowiło dla niego różnicy, czy przemawia w wielkim pomieszczeniu do wielu ludzi, czy też w jakiejś izbie do jednej tylko rodziny i paru znajomych. Zawsze mówił z tryskającą żywotnością. Był jednak również duszpasterzem. Oto przykład: Mieliśmy kolejne nabożeństwo połączone z Wieczerzą Pańską. Przyszli prawie wszyscy. Duch Boży potężnie działał w sercach. Niektórzy przepraszali się, inni wielbili Pana. Z radością podchodziliśmy do siebie. Udałem się do swego mieszkania. Przy obiedzie brakowało brata Artura. Gdzie się podziewał? Pojechał tramwajem do braterstwa, którzy wprawdzie byli na nabożeństwie, ale nie uczestniczyli w Wieczerzy Pańskiej. W takich przypadkach nie myślał o jedzeniu, chciał bowiem przedtem wiedzieć, dlaczego któryś z braci czy sióstr nie przystępował do Stołu Pańskiego. Bardzo mocno przemówiło mi to do serca.

Miałem sporo zajęć w jego kancelarii, zwłaszcza ze względu na swą znajomość polskiego. Wieczorami prowadziłem zgromadzenia w okolicy. Niekiedy wysłał mnie do dalszych miejscowości, abym zastąpił kogoś z braci pod koniec tygodnia. Czasem brał mnie na spotkanie z Rosjanami. Były to moje ulubione podróże, za każdym razem mocno przeżywałem wspólną modlitwę, a kłopoty niewarte były nawet słów w porównaniu z błogosławieństwami.

Nadal miałem zwyczaj wstawania o godzinie czwartej, sam. Po dwugodzinnym czytaniu Biblii z modlitwą, wychodziłem ku bramie fabrycznej, by się spotkać z robotnikami. Rozdawałem im broszurki chrześcijańskie w języku polskim. Było to rok przed wojną. Trzeba było bardzo uważać. Choć mówiłem dobrze po polsku, mogli mnie jednak rozpoznać po wyglądzie, że jestem Niemcem. Odczuwałem, że mam redagować i dawać do druku jedynie krótkie teksty. Ponieważ robiłem korektę polskiego czasopisma i tłumaczyłem wiele artykułów z niemieckiego i angielskiego, miałem już wtedy pewną biegłość i wiedziałem, jak trafić do polskich katolików. Jeszcze do dziś są dla mnie tamte początki nauką, w jaki sposób teksty nie tylko pisać, ale również rozpowszechniać. Przypominam sobie, jak przed kilku laty miałem opracować pewien nowy artykuł i czułem przy tym pustkę myślową; wszystko jakby we mnie zamarło. Poprosiłem Pana Boga o wyjaśnienie. Odpowiedział: „Nie podoba mi się, że zapomniałeś o pierwszej miłości!”. Wiedziałem, że w czasie owej „pierwszej miłości” chodziłem z takimi tekstami po domach i po parkach, mimo dużego niebezpieczeństwa. A teraz? Uczyniłem pokutę i skruchę przed Bogiem. Tak, najpierw rozdawałem artykuły, a następnie Pan Bóg pozwalał mi je opracować. Chwała i dzięki za Jego sposoby wychowawcze!

Brat Artur Bergholz znał mnie oraz moje potrzeby. Po pewnym spotkaniu gdzieś na Wschodzie, wieczorem na dworcu kolejowym (który nazywał się bodajże Perespa), powiedział do mnie:

— Gerhardzie, musisz się chyba ożenić. Miałem dopiero 25 lat. Spytałem zaraz:

— Z kim?

Podał imię mojej przyszłej żony.

— Nie znam jej.

— No to kiedy wrócimy do Łodzi, pójdziemy razem na kawę. Teraz jednak masz sporo czasu, aby o tym powiedzieć Panu. Wkrótce podróż się skończyła. Po paru dniach rzekł:

— Teraz wybierzemy się na kawę do moich teściów. Popraw sobie przynajmniej krawat!

Podawała pewna młoda siostra z tutejszej wspólnoty. W rodzinie tej przyjmowano z reguły zamiejscowych braci, misjonarzy i starszych, przełożonych zborów Bożych. Moja przyszła żona znajdowała się w tym domu już od 4 lat. Śpiewała także w chórze. Interesowały mnie nie młode siostry, lecz pieśni chóralne, które służyły mi często jako wprowadzenie w Słowo Boże. Poza tym nie myślałem o terminie swego ożenku, jako że Abraham wiedział, kiedy Izaak ma się ożenić. Sprawy te powierzyłem Opatrzności, bo przecież Pan Bóg wszystko wyznacza i ujawnia w swoim czasie. Jednakże następnego popołudnia podszedłem i porozmawiałem z nią. Pomodliliśmy się razem i jeszcze tegoż wieczoru ogłosiliśmy nasze zaręczyny, oczywiście ku zdumieniu całej wspólnoty. Nawet jej domownicy dowiedzieli się o tym dopiero z ogłoszenia na nabożeństwie. Bracia i siostry wielbili Boga, że we wszystkich sprawach tak cudownie pomaga i prowadzi. I winszowali nam z radością. Jednakże niektórzy mówili: „No, ale znów nas po mistrzowsku urządził — taka niespodzianka!”. Ale brat Artur nie reagował na te spostrzeżenia, jakby ich nie słyszał. Przyjmował to jako dane od Boga.

Nazajutrz było już wszystko daleko poza mną. Do wesela pozostawały jeszcze tylko 2 miesiące. Bracia i siostry przejęci wiadomością o naszych zaręczynach, przygotowali wszystko na wesele. Nie musiałem się o nic troszczyć. Strona finansowa należała do nich. Tylko garnitur i obrączkę musiałem dopasować. Do Artura miałem tylko jedną prośbę: „Czarny garnitur ślubny dostałem przez was z ręki Bożej, ale wiesz chyba już lub przeczuwasz, o co chciałbym cię poprosić… Gdy będziesz nam udzielał ślubu to chciałbym widzieć cię w jasnym ubraniu”. Zgodziliśmy się tym i zapanowała ogólna radość. Jako tekst związany z zaślubinami dał nam Pan przez niego słowo zapisane w Pieśni nad Pieśniami 1.4: „Weź mnie ze sobą i pobiegnijmy”. No cóż, nazwisko panieńskie mojej żony brzmi Lauf — „Bieg”. Tak więc jej nazwisko pasowało nawet do tekstu zaślubin.

Na Boże Narodzenie 1938 zbór w Supraślu poprosił Artura o wysłanie do nich na święta któregoś z braci. Wybrał mnie. Przed odjazdem powiedział jeszcze:

— Tam są chrześcijanie ewangeliczni. Wylania Ducha Świętego jeszcze nie przeżyli, ale wiesz przecież, że tego potrzebują. Weź jednak pod uwagę, że jest to Boże Narodzenie!

Wigilia była cudowna. Żłóbek Dzieciątka stał się tematem mojego kazania. Zasiedliśmy do wieczerzy wigilijnej. Potem przyszedł ranek Bożego Narodzenia. Mimo wcześniejszych ostrzeżeń czułem, że muszę powiedzieć o wylaniu Ducha Świętego. Odczuwało się cudowną obecność Pana. Starsi zboru byli tym faktem bardzo zaskoczeni. Najstarszy z nich, który mieszkał w tym samym domu, odmówił potem spożycia razem ze mną posiłku. W sercu jednak nadal mieszkała radość. Z całą swobodą wygłaszałem kazania, aż do Sylwestra. W tej grupie czuło się mocno Ducha Bożego. Wiele osób oddało się Panu. Byli to ludzie ze wszystkich trzech głównych Kościołów: ewangelickiego, rzymsko-katolickiego i greckokatolickiego. W szczególny sposób przeżywaliśmy pewną godzinę. Lody zostały przełamane i ten najstarszy też się zmienił. Również on zaczął szukać Ducha Świętego.

W Pabianicach pod Łodzią była tylko mała społeczność. Mój serdeczny przyjaciel i kolega ze Szkoły Biblijnej, Wielhelm Russ, opiekował się tą społecznością obok swych zajęć zawodowych. Gdy miałem niedzielę wolną, jeździłem tam. Wspaniałe były nabożeństwa: atmosfera rodzinna, ale zarazem Boża; żadnej niefrasobliwości, ale również żadnej drętwoty lub przygnębienia, lecz bojaźń Boża przynosząca Bożą bliskość. Brat Wilhelm nie był przyzwyczajony do przemawiania, chociaż był obdarzony dobrym głosem. Często słuchałem jego pieśni. Śpiewał z całego serca. Ulubiona jego pieśń brzmiała: „Po tamtej stronie są śpiewy błogosławione”. Często wydawał się jakby oderwany od tej ziemi. Tęsknił za Niebem. Rzadko kiedy przeżywałem taką miłość. I Pan zabrał go do Siebie wcześniej. Zaledwie został powołany na front wschodni, a już przyszła wiadomość o jego śmierci. Małżeństwo Wilhelma było bardzo szczęśliwe, bo również żona szła zdecydowanie za Zbawicielem. Wkrótce po śmierci ukochanego męża ona także została zabrana przez Pana, po krótkiej chorobie.

W tej wspólnocie miałem raz wizytę domową. W rodzinie było czworo lub pięcioro dzieci. Pytałem je po kolei, kim chciałyby być. 12-letnia dziewczynka odrzekła, że chciałaby zostać kaznodzieją. Powiedziała to całkiem poważnie, jakby już znała swój zawód. Poruszony wewnętrznie, nałożyłem na nią ręce i pomodliłem się. Minęło wiele lat. Było już po wojnie. Dowiadywałem się o nią. I uzyskałem informację, że mieszka w Anglii. Tam głosiła Ewangelię. Jak do tego doszło? Po trudnej ucieczce ze Wschodu uzyskała — jako uciekinierka — pozwolenie na zamieszkanie w Anglii. Niegdyś uczyła się pilnie w szkole średniej angielskiego. Gdy teraz przybyła do Londynu, postarała się zaraz włączyć w nabożeństwa. W książce telefonicznej znalazła całą rubrykę zaczynającą się od słów „Salvation Anny” — „Armia Zbawienia”. Prowadzona wewnętrznie, wybrała pierwszy adres z tego wykazu. Była to kwatera główna. Wzięła udział w nabożeństwie i już tam pozostała. Gdy ją spytano, co chciałaby robić, odpowiedziała, że pozostać kaznodziejką. Kierownictwo było zdziwione. Niemiecka uciekinierka ze Wschodu, mówiąca słabo po angielsku chce być kaznodziejką? Ale ktoś otrzymał oświecenie. Pomyślał nagle o niemieckich obozach jenieckich w Anglii. Powiedział:

— Dobrze, pozostań tu u nas, a Pan Bóg pokaże również nam, kim masz być.

Robiła dobre postępy i wkrótce znalazła się w obozach jako głosicielka Słowa i opiekunka. Bóg błogosławił obficie jej służbę Jak wiadomo, Armia Zbawienia stosuje również stopnie służbowe. Gdy otrzymała stopień kapitana, poślubiła pewnego porucznika. Do dziś pełni służbę Pana jako kaznodziejką. Chociaż stopniem służbowym przewyższa nadal męża, jest mu posłuszna i oboje żyją szczęśliwie z trojgiem dzieci w Szkocji. Wiele dusz ludzkich zostało już uratowanych dzięki jej służbie.

I znów brat Artur zabrał mnie w podróż na Wschód. Po drodze pozostałem w regionie Rożyszcza, gdzie znajdowała się kolonia niemiecka. Zewsząd nadciągali ludzie. Jedno nabożeństwo trwało prawie 4 godziny. Niekiedy musiałem mówić przez półtorej godziny. Były budujące śpiewy i modlitwy. Czuło się, że coś unosi się w powietrzu. Niektórzy obawiali się, że widzimy się chyba po raz ostatni. Wojna stała przed drzwiami. Proroctwa i wizje były bardzo poważne. Muszę jeszcze coś powiedzieć o zakończeniu. Było wiele łez, prawdziwych łez skruchy. I jeśli ktoś szczerze nawrócił się do Boga lub jako wierzący uporządkował swe życie z Bogiem, to w tym wielkim zamęcie, który niebawem wybuchł, został zachowany i nie skalał się rabunkiem lub nienawiścią do Żydów. Ale ci, którzy byli niezdecydowani i nie przyjęli tej ostatniej propozycji Łaski, popadli już w pierwszych miesiącach (nawet tygodniach), pod władzę ducha ciemności, nadchodzącego właśnie z Zachodu.

Gazet prawie nie czytałem. Po pierwsze były drogie, a po drugie mało miałem czasu na nie. W owych dniach, gdy jesienią roku 1938 Niemcy wkroczyli do Czechosłowacji, przeżyłem następującą wizję: Zobaczyłem Polskę i Rosję jakby na jednej mapie. Od strony zachodniej budowano coś przy jakimś domu, co dochodziło aż do Bugu. Na niebie był wielki napis “5 lat”.

Jakiś głęboki rów – jakby przeciwczołgowy ciągnął się od Zatoki Fińskiej aż do Morza Azowskiego. Stali za nim żołnierze rosyjscy. Kiedy dom był już gotowy, przyleciał jakiś głaz z okolic Mińska i spadł nań. Rozwalił ten dom i usłyszałem słowa: „5 lat”. Wiedziałem, co to ma znaczyć. Niemcy zajmą Polskę i utworzą mały skrawek Polski aż do owej rzeki. Powstanie jednak front ciągnący się od Zatoki Fińskiej na północy aż do Morza Azowskiego (Rostów) na południu. Wojna na Wschodzie potrwa 5 lat. I tak też się stało. Jesienią 1939 wkroczył Hitler do Polski, utworzył tzw. „Polską Gubernię Generalną”, a jesienią 1944 znalazły się wojska rosyjskie nad Wisłą.

W ostatnich 3-4 latach poprzedzających wojnę ludność niemiecka w Polsce uległa groźnej faszyzacji. Wszędzie, aż po Wołyń, powstały grupy hitlerowskie. Nierzadko my, wierzący byliśmy też zagrożeni. Za odmowę przyłączenia się do takiej grupy groziła nam śmierć. Przez Słowo i Ducha ostrzeżeni na temat przyszłych wydarzeń, pilnowaliśmy się, by nie brać w nich udziału. Wzmocnieni pociechą oczekiwaliśmy rzeczy, jakie miały nadejść.

Niebezpieczne czasy

Ufaj Panu i nie wątp,

On jest twym Przyjacielem, jakże wiernym.

Co kiedykolwiek przynosi ci godzina,

On przenosi cię na nowo.

Śpiewaj, gdy dzień do ciebie się uśmiecha!

Śpiewaj również w ciemną noc.

Niech każdy dzień należy do Niego,

Śpiewaj, serce moje, śpiewaj!

l września 1939 wstałem również wcześnie, jak zwykle. Pomodliłem się i pośpieszyłem ku bramie fabrycznej, by rozdawać teksty. Gdybym przeczuł, co się zdarzy za godzinę, pozostałbym w domu, nie ważąc się wyjść na ulicę. Dobrze jednak, że człowiek nie wie wszystkiego z góry. Mniej się boi.

Wracałem właśnie z fabryki i byłem już niedaleko domu, jak nagle powietrze wypełnił jakiś dziwny syk — wybuch! Potężna chmura pyłu uniosła się całkiem blisko. Przerażeni ludzie krzyczeli, biegali dziko dokoła, nie przypuszczając, nie wiedząc, co się stało. Pewnej kobiecie z sąsiedztwa urwało ramię, mnie odłamek uderzył w lewo udo. Dochodziła godzina 7. Nastawiliśmy radio na wiadomości i usłyszeliśmy, że jest wojna! Była to więc pierwsza bomba niemiecka. Ile będzie następnych…?

Ostatnie dni były jakby ciężko chore, ale nie wyobrażaliśmy sobie, że wybuch wojny jest tak bliski. Dopiero co rozpoczęła się mobilizacja polskich sił zbrojnych. Kopano już rowy przeciwlotnicze. Nadmierne zakupy w sklepach też były złym znakiem, ale żeby tak szybko — nie! Zostaliśmy rzeczywiście zaskoczeni. Wszelako poprzedniego dnia powiedziałem poważnie jednemu bratu, który musiał iść do wojska: „Za 16 dni będziesz z powrotem”. Myślałem o swej wizji. A więc 5 lat wojny — jakże długi czas! I wówczas pojawiła mi się w sercu całkiem inna pieśń. Wycofałem się w milczeniu, modliłem i coś we mnie nadal śpiewało. Nie zauważyłem, że zaczynam śpiewać na głos. Przyszedł wtedy brat Artur i spytał:

— Gerhardzie, co robisz, czy nie wiesz, że jesteśmy otoczeni przez Polaków?

Tak, należeliśmy do mniejszości niemieckiej, która w ostatnich tygodniach głośno o sobie mówiła. W Polsce było wtedy około dwóch milionów Niemców. Rząd polski i również opinia publiczna widziały w tym wielkie niebezpieczeństwo, jako że przenikały tu tendencje hitlerowskie. Nie ma się co dziwić, skoro gospodarcze i społeczne związki niemieckie w Polsce pozdrawiały się słowami „Heił Hitler”! Wiosną 1939 rząd doszedł do wniosku, że trzeba izolować organizatorów niemieckich stowarzyszeń. Gdy sytuacja coraz bardziej się zaostrzała, aresztowano również podrzędnych szefów, nawet najmniej znaczących, przewożąc ich do polskiego obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej. A więc teraz, gdy wybuchły bezpośrednie działanie wojenne, mogliśmy się liczyć z najgorszym. Byliśmy w podwójnym niebezpieczeństwie: od bomb i zbliżającego się frontu, oraz że będziemy zabici przez Polaków. To ostatnie było najgroźniejsze. I tak się też działo. Tysiącami aresztowano niemieckich mężczyzn i pędzono na Wschód. Wyciągnięto także wielu naszych braci i sióstr, niektórych z nich nie oszczędzano przed okrutną śmiercią z morderczej ręki. Gdzie cofała się Armia Polska i napotykała na niemieckie osiedla, tam było strasznie. Również mego teścia spotkała śmierć. Zrozumiałe więc, że z utęsknieniem czekaliśmy, by jak najszybciej przeszedł front.

W Łodzi też zaczęto szukać Niemców. Nie ważyliśmy się już wychodzić na ulicę, ale pozostawanie w domu było także bardzo niebezpieczne. Powierzyliśmy się przeto całkowicie Panu. 6 września odczułem wewnętrzne upomnienie, by opuścić mieszkanie i pójść do śródmieścia, gdzie znajdowała się już moja żona. To samo upomnienie odebrał również Artur. Także jego żona była już gdzie indziej. Pomodliliśmy się jeszcze raz wspólnie, po czym każdy poszedł w innym kierunku. Dowiedzieliśmy się potem, że właśnie już tej nocy przyszli po nas. Jak cudowny jest Pan Bóg! 8 sierpnia wieczorem ulice naraz opustoszały. I dowiedzieliśmy się, że już przyszli tu Niemcy! Wzięli Łódź bez żadnej walki. I faktycznie, w takich okolicznościach zagrożenia życia dziękowaliśmy Bogu, że oni tak szybko zdążyli tu przyjść.

Kilka dni później podążałem już rowerem, by zobaczyć, co dzieje się z braćmi i siostrami w Zagórowie i w rejonie Poznania. Było wprawdzie jeszcze niebezpiecznie, ale okolice te zostały szybko opanowane przez administrację niemiecką nadciągającą zaraz za pierwszymi oddziałami wojsk i uwalniającą wszystkich zaaresztowanych. Choć niektórzy bracia i siostry stracili życie — ponieważ nosili nazwiska niemieckie i nie mówili płynnie po polsku — inni doznali wspaniałego ocalenia. Pozwolę tu sobie przytoczyć pewien przykład. Siostra H.Z., która jeszcze dziś żyje w Meklemburgii, była członkinią zboru w rejonie Zagórowa. W domu jej rodziców często odbywały się nabożeństwa. Bardzo ładnie śpiewała, wobec czego towarzyszyła nam ze swymi braćmi, gdy udawaliśmy się do innych wiosek. W momencie wybuchu wojny znajdowała się w drodze do wioski, gdzie mieszkali Niemcy. Zaaresztowano ją razem z 8 innymi osobami i poprowadzono na rozstrzelanie do lasu. Po drodze powiedziała do polskiego oficera:

— Możecie mnie zstrzelić, ale i tak będę żyć, bo Pan Bóg dał mi życie wieczne.

On jednak zaklął i rzucił jakimś nieprzyzwoitym słowem. Postawiono Ją w środku. Wydano rozkaz strzelania. Podniosła ręce ku Bogu, wielbiąc Go głośno po polsku. Zagrzmiały strzały. Ona modliła się jednak nadal. Gdy otwarzyła oczy, na prawo i lewo leżeli zabici mężczyźni, a między nią i krzyczącym oficerem stali żołnierze. Odmówili mu posłuszeństwa i nie pozwolili uczynić jej krzywdy. Również moja rodzinna wioska została pominięta. Postanowiono już wprawdzie powyrzucać Niemców z domów, gdy nagle pojawili się dwaj niemieccy żołnierze na motocyklach, przejechali szybko przez wieś, pędząc dalej do owej polskiej wioski, skąd groziło nam niebezpieczeństwo. Zginęli jednak od polskich kuł. Ze łzami w oczach mówili później bracia i siostry: „Ci dwaj ofiarowali za nas życie”. Ich pojawienie się bowiem powstrzymało Polaków przed przyjściem do naszej wsi, mimo że oddziały niemieckie weszły tu dopiero po kilku godzinach.

Wkrótce zaczął się nowy porządek. Dotyczył on również wspólnot chrześcijańskich. Co w Niemczpch zostało już rozwiązane, to również w Polsce obowiązywało. Braciom nie pozostało nic innego, jak dołączyć się do baptystów. Mniejsze zbory rozwiązano. Odwiedziłem jeszcze raz małe grupy. Było to już niebezpieczne, ale Pan Bóg cudownie mnie ochronił. Pewien pastor o nastawieniu bardzo nazistowskim, który poprzednio bardzo nas zwalczał, już się właśnie wybrał z donosem na brata Schwuchta, Ledermanna i na mnie. W drodze dostał jednak zawału i zmarł, nie zdążywszy spełnić swego zamiaru.

Chciałem teraz przejściowo zająć się handlem, zanim się sytuacja unormuje. Myślałem o tym, by wozić do swych stron rodzinnych tkaniny, jako przedstawiciel firmy tekstylnej. Poradził mi tak jeden z braci. Ale w trakcie modliwy otrzymałem impuls, by otworzyć Biblię, co właściwie w takich przypadkach czyniłem. Tym razem czując jakby przymus, otworzyłem ją. Spojrzenie moje padło na słowa z Mądrości Syracha 11,10: „Synu, nie bierz na siebie za wiele spraw, bo jeśli będziesz je mnożył, nie unikniesz szkody”. Wydało mi się to ostrzeżeniem. Odczułem wewnętrznie, że mam polegać na Panu, wyjechać ponownie i odwiedzić opuszczonych braci i siostry. Wszyscy bowiem bracia, oprócz O.J., byli praktycznie zmuszeni, by pójść do jakiejś pracy. Kilka razy pojechałem z tkaninami. Nic przy tym jednak nie zarobiłem. Nie mogłem przecież wymagać wyższej ceny i sprzedawałem po cenie hurtowej, według której towar kupiłem. Nie byłem bowiem handlarzem; sumienie nie pozwalało mi wyznaczać ceny detalicznej i zarabiać w ten sposób na życie. Pan Bóg chciał mnie żywić! W Jego służbie miałem pozostać, również w zmienionych okolicznościach. Gdy znów szykowałem się w podróż, powiedziałem do żony:

— Ten Polak, szewc, okradnie nas, zabierze mi wszystko co ziemskie, co dostałem w służbie u Pana Boga, gdyż teraz nie wypełniam Jego woli.

I pojechałem.

Gdy wróciłem po jakimś tygodniu i zadzwoniłem do drzwi, żona jeszcze przed otworzeniem zawołała:

— Wiesz, co się tymczasem stało? Całkowicie nas okradzione!

— Alleluja! — odpowiedziałem — teraz wiem, że Słowo z Mądrości Syracha było dla mnie ostrzeżeniem Bożym.

I to był właśnie ów szewc. Nie zgłosiliśmy tego niemieckiej policji okupacyjnej, gdyż oboje widzieliśmy w tym dopust Boży.

Postanowiłem teraz odbywać dalsze podróże w tajemnicy i usługiwać braciom. Radość tych osamotnionych była wielka. Były to nabożeństwa domowe, ale bardzo je sobie ceniliśmy. Gdy znów z takiej podróży wróciłem do domu, przyszło do mnie kilku braci z prośba, abym z takich podróży zrezygnował, bo mogę również innych narazić na niebezpieczeństwo. Moim właściwym zawodem ma być przecież nauczanie. Powiedzieli, że Pan Bóg ten czas przewidział i dał mi możliwość studiowania, jako że nic się nie zdarza bez Jego woli. Uważali, że powinienem teraz zgłosić się wreszcie w urzędzie do spraw oświaty, a potem jako nauczyciel mógłbym przecież przekazywać dzieciom niejedno z Biblii. Wpływowe siostry prosiły również żonę, aby mnie do tego przekonała. Początkowo broniłem się przed takimi pomysłami, uważając, iż Pan wie przecież o wszystkim i zdoła mnie ochronić. Kiedy jednak ciągle i uporczywie mnie naciskano, poddałem się, pocieszając się myślą, że będę wobec tego odwiedzać braci i siostry w czasie niedziel i wakacji.

I tak oto pewnego dnia zamieniłem się w nauczyciela. Zakwaterowano mnie w Rozanowie, niedaleko Łodzi. Wśród dzieci czułem się znakomicie. Szkoła mi odpowiadała. Po niewielu miesiącach szkoła ta uzyskała wyższy poziom i mogłem liczyć na awans. Ale jednocześnie zaczęły się też ciężkie zmagania wewnętrzne. Musiałem uczęszczać na kursy szkoleniowe, zostać kierownikiem szkolenia nazistowskiego, by reprezentować administrację hitlerowską. Dziwiono się, dlaczego nie wstępuję do partii. Jako nauczyciel musiałem czytać takie książki, jak „Mein Kampf” oraz „Mythos” Rosenberga, jak również inne antychrześcijańskie publikacje. Potem usunięto modlitwę. Miało ją zastąpić pozdrowienie hitlerowskie. Jednakże już po mym nawróceniu, w zimie 1935, ujrzałem w wizji, kim jest Hitler. Zadrżałem, a słodki pokój Boży zaczął odchodzić z mego serca. Jednakże pójście do Państwowej Rady Szkolnej kryło w sobie wielkie niebezpieczeństwo.

W owym czasie brat J. otrzymał wewnętrzny bodziec, aby mnie odszukać. Był nadal kaznodzieją w zborze chrześcijan ewangelicznych, do którego należało wielu zielonoświątkowców. Ale również on musiał się spodziewać, że każdego dnia może być od tego odsunięty. Gestapo deptało mu już po piętach. Ja zaś pożaliłem się mu na temat moich zmartwień. Choć groziło mu niebezpieczeństwo, powiedział:

— Gerhardzie, jeśli w tej nowej sytuacji utraciłeś swój pokój, a sumienie cię oskarża, to czyń to, co sumienie ci mówi, ale wtedy, gdy odczujesz bliską obecność Bożą.

Taki mniej więcej był sens jego słów. Nie mogłem ich nigdy zapomnieć. Pan Bóg go przysłał, by mi pomóc w tej ciemnej godzinie.

Walka była coraz trudniejsza. Pewnego dnia musiałem po lekcjach dopilnować jeszcze zebrania partyjnego. Miałem tego po same uszy. Dopiero późno wieczorem mogłem wreszcie wrócić do domu. Żona była już zaniepokojona i pytała, gdzie się tak długo podziewałem. Wtedy „wyszedłem z siebie”. Nic potrafiłem powstrzymać już języka. Rzucałem okropnymi słowami, jak niegdyś, kiedy jako niewierzący żyłem w niepokoju i często się złościłem. Żona była przerażona. Czegoś podobnego jeszcze dotąd przy mnie nie przeżyła. Potem siedziałem cicho, w milczeniu. Wszystko odeszło, odeszło bezpowrotnie — taki był rezultat 9 miesięcy służby szkolnej w tym reżimie… Długo płakałem, aż wreszcie zdołałem ponownie zawołać do Pana. I wrócił dar języków. Co za pociecha! Żona uklękła obok i znów razem znaleźliśmy się w takim stanie, że mogliśmy wielbić i sławić Pana. “Jeśli czeka mnie śmierć, to trudno — zadecydowałem — ale dla tego reżimu nie będę wychowywać ani jednego dziecka”. Udałem się do radcy państwowego. Już po kilku słowach zorientował się co do mojej prośby. Był wobec mnie życzliwy. Zrozumieliśmy się spojrzeniem naszych oczu. Dalsze słowa były zbędne; również on musiał być kryty. Po 2 tygodniach przysłał mi następujące pisemko: ,,Zgodnie z pańskim życzeniem wyrażonym w rozmowie osobistej, by zrezygnować z zawodu nauczycielskiego, przychylam się do tej prośby. Stosunek pracy rozwiązuje się od 30 września.”

Byłem wolny. „… umknąłem jak ptak z sideł!” Alleluja! Teraz nie radziłem się już ciała i krwi, ani nawet najlepszych przyjaciół. „Mój najlepszy przyjaciel jest w Niebie” — tak oto dawniej często śpiewałem, a teraz mam ten fakt przeżywać wielokrotnie, jako codzienną rzeczywistość. Bezwarunkowa zależność od Niego była jakby moim hasłem. Nie popadłem więc w niebezpieczeństwo, by innego brata narazić w rozmowie na niebezpieczeństwo. I już niebawem miałem w wyobraźni dalsze, potrzebne i drogie memu sercu odwiedziny u zielonoświątkowców, którzy byli osamotnieni. I wypełniałem to tak, jak Pan Bóg mnie prowadził. Ale On miał wobec mnie jeszcze inne zamiary.

Brat S., przełożony zboru baptystów, przyjechał w owym czasie do Łodzi. Poznał mnie z nim Artur, po czym zaprosił mnie do Seminarium Kaznodziejskiego w Hamburgu. Związek chciał pokryć koszty podróży. Nadal pragnąłem nauczyć się greki, a teraz pojawiła się ku temu możliwość. Zaniosłem to przed Boga i otrzymałem wewnętrzną wolność przyjęcia tego z Jego ręki. Tak właśnie było dobrze, bo wkrótce po mym odjeździe przyszli do naszego domu gestapowcy i wypytywali żonę, dlaczego zrezygnowałem z zawodu nauczycielskiego, gdzie teraz jestem i co robię.

— Och — powiedziała żona — mój mąż jest jeszcze młody i studiuje w Hamburgu.

Gdy z dalszej rozmowy dowiedzieli się, że jej ojca na początku wojny Polacy zabrali, opuścili szybko mieszkanie. I już więcej nie przyszli.

Hamburg był cudownym zrządzeniem Opatrzności. Tutaj poznałem pierwszych kaznodziejów zboru zielonoświątkowego “Elim”, braci L.R. Nieco wcześniej poznałem na spotkaniu w Łodzi jeszcze brata E.L., który tymczasem tam działał. Powiedział mi również o zielonoświątkowcach w Berlinie.

Nauka przynosiła mi wiele radości. Miałem szczególnie dobrego nauczyciela — bardzo cenionego starszego brata Jansena. Codziennie uczyłem się około 60 słówek; z czego pozostawało mi w pamięci przeciętnie 40. Po 5 miesiącach byłem w stanie nie tylko czytać, ale również rozumieć Nowy Testament po grecku. Poza tym chodziłem na wykłady brata L. Chociaż należałem do zielonoświątkowców, do czego się szczerze przyznawałem, mogłem często służyć w zborach baptystów. Gdy miałem jakąś niedzielę wolną, szedłem do zboru „Elim”, przyłączonego do tej społeczności.

Nadeszło Boże Narodzenie roku 1940. Mając żonę i dziecko mogłem pojechać na święta do Łodzi. Innych braci proszono bardzo serdecznie, aby odwiedzili zbory osierocone przez kaznodziejów. Gdy chciałem już odjechać, zawołał nas wszystkich jeszcze raz brat Neuschafer, sędziwy dyrektor Szkoły Bilijnej – właśnie tych żonatych – i powiedział, że potrzebuje jeszcze jednego brata dla dwóch wspólnot osieroconych, mianowicie w miejscowościach: Oldenburg, Leer, lhrhove. Wszystkie leżały we Fryzji Wschodniej. Jeden z nas miał się zgłosić na ochotnika. Spojrzał przy tym na mnie. Zorientowałem się już. Ale zaraz przyszła myśl o żonie i dziecku. Jednakże odczułem, że mam się zgłosić. Ze łzami w oczach dziękował brat Neuschafer Bogu za to zgłoszenie i życzył mi błogosławieństwa Pańskiego na tę służbę w dniach Bożego Narodzenia. I Pan Bóg mi to wynagrodził. Kiedy bowiem już po wojnie znajdowałem się w obozie jenieckim w Holsztynie i nie wiedziałem, jaką podać miejscowość celem zwolnienia, przyszło mi na myśl Ihrohove. Tak więc Fryzja Wschodnia stała się punktem wyjściowym mojej działalności po wojnie. Tak, Pan Bóg jest cudowny i przygotowuje wszystko wspaniale, po mistrzowsku. Niech Mu będzie chwała i dziękczynienie! Owa służba w okresie Bożego Narodzenia była bardzo absorbująca, ale też obficie błogosławiona. Poznałem rzetelnych baptystów, słuchających łakomie Słowa. Zazwyczaj mówili: „Jesteś wprawdzie inny, ale bardzo byśmy chcieli być takimi jak ty”. I często musiałem dzielić się z nimi swymi doświadczeniami z Bogiem.

I oto wówczas, 15 marca 1941, dotarł do mnie rozkaz stawienia się do poboru. Miałem jeszcze 5 wolnych dni. Mogłem pojechać do żony i dziecka do Łodzi, a 20 marca należało zgłosić się we Flensburgu.

Pod łaskawą ręką mego Boga

„Pouczę ciebie i wskażę ci drogę, którą masz iść; Będę ci służył radą, a oko moje spocznie na tobie” (Ps. 32,8).

„Tak szybko wojna się nie skończy. Uważaj, zabiorą jeszcze i nas, a wówczas biada nam. Teraz jeszcze jesteśmy dla nich za bardzo polscy, ale wkrótce i my przydamy się im na mięso armatnie”. Słowa te powiedział mi pewnego razu któryś z braci, chyba Artur Bergholz. Nie pomylił się. Teraz właśnie przyszła ta pora. Zawsze się z tym liczyłem. Nasza wioska nie była traktowana jako “volksdeutsch”, lecz jako rdzennie niemiecka, ponieważ dopiero 2 lata po wojnie została dołączona do Polski ze względów komunikacyjno-technicznych. Brano jednak również Niemców urodzonych w Rosji, Rumunii, Jugosławii itd. Również brat Artur otrzymał pewnego dnia powołanie.

Nie miałem dotąd żadnego przygotowanego zawczasu zdania odnośnie do służby wojskowej i powołania na front. Za każdym razem, gdy się modliłem, odczuwałem, że mam się tym rzeczom poddać. Psalm 139 był mi gwiazdą przewodnią: „Ty Boże, wiesz, gdzie się kiedykolwiek znajdę”. Będziesz nade mną czuwać w każdej trwodze i nie pozwolisz, abym kogoś zabił. Mój los leży w Twej dłoni. Możesz także ze względu na mnie przenieść całą dywizję, bo Słowo Twoje mówi: „daję ludzi na twoje miejsce i ludy dla twej duszy”. Świadom Bożej wszechobecności pożegnałem się pocieszony ze swą kochaną żoną i pozostałą jeszcze małą grupą modlitewną zielonoświątkowców w Łodzi, wiedząc, iż On będzie kierować wszystkimi sprawami.

Ubrano nas. Ale mundur nie miał takiej mocy, aby zmienić mnie duchowo. Również w wojsku modliłem się na językach i budowałem się. Tak, śpiewałem również na językach i we wspaniałych rymach śpiewałem potem znów po niemiecku. Nie dałem się opanować przez pruski dryl. Dusza moja znajdowała spokój w Bogu. Musiałem przejść trzy okresy rekruckie. Za każdym razem przydzielano mnie do innego rodzaju broni. Najpierw byłem w piechocie, potem w artylerii, po czym niebawem w łączności. jako radiotelegrafista. Sporo tam musiałem przeżyć. Były to przeżycia wnoszące do serca pokój Boży. Alleluja!

W trakcie ćwiczeń terenowych krzyczano raz po raz: „Powstań! Padnij! Czołgaj się!”. Trzeba to było wykonywać błyskawicznie. Bóg jednak był blisko mnie. Wiedział, że do Niego należy moje ciało. Nie szemrałem więc w swym sercu i nie buntowałem się przeciwko prowadzącym te ćwiczenia. Pewnego dnia spytał mnie najbliższy kolega, młody prawnik:

— Gerhardzie, skąd ty bierzesz w sobie ten spokój i pokój?

— Pokój Boży przewyższa przecież wszelki rozum. Daje mi go z godziny na godzinę mój Zbawiciel, Jezus Chrystus, który jest mym dobrym Pasterzem.

W ten sposób świadczyłem często o wspaniałym Imieniu Jezusa. Były również ćwiczenia w strzelaniu. Jako prawoskrzydłowy byłem pierwszy, który założył na siebie karabin. Raz trafiłem w sam środek ,,12″. Wszyscy zaszumieli i oczekiwali absolutnie powtórnej „12″, jako że drugi strzał musi właściwie wypaść jeszcze lepiej. Nie padł on nawet w obwodzie pierścieni, tylko gdzieś w tarczy, a to znaczy, że nic trafił w pierścień na tarczy celowniczej. Potem był jeszcze trzeci. Jakżeż go szukano! Nie udało się jednak znaleźć, bo wypadł poza tarczę. W gwarze żołnierskiej nazywano go „biletem”. Był to dla mnie dobry bilet do innej jednostki. W ten sposób trafiłem do artylerii, do ciężkich haubic polowych. Oznaczało to na nowo życie w stylu rekruckim:

„Zaprzodkować działo! Odprzodkować!”. A taka rura ważyła 40 cetnarów. Ale nas ośmiu wykonywało to wszystko zgodnie. Podoficer nie chciał z nami zadzierać. Tylko gdy pojawił się porucznik, wysilaliśmy się bardzo. Ten porucznik był po przeszkoleniu nazistowskim, ale nie miał nawet jeszcze 20 lat. Lubił nas poganiać. Ciągle się miało tę podłą służbę męczącą nogi. I znowu byliśmy w niej. Byłem wówczas naprawdę zmęczony i wyczerpany. Stałem więc i już nie wykonywałem jego rozkazów.

— Kruger, dlaczego stoicie?

— Panie poruczniku, pozwolę sobie zameldować, że jestem zmęczony.

— Zmęczony, zmęczony; powiedzcie, kim jesteście! Czy wiecie w ogóle, kim jesteście?

— Tak jest, panie poruczniku.

— Powiedzcie, na miłość Boska!

— Człowiekiem jestem, panie poruczniku!

Tak właśnie odpowiedziałem. Oczekiwał odpowiedzi, że żołnierzem, a wówczas porządnie by mnie pogonił. Porucznik Wabner obrócił się i pozwolił mi stać. Od owego dnia zaprzyjaźnił się ze mną. Wiedział teraz, że jesteśmy ludźmi, ludźmi stworzonymi przez Boga, a nie bezwolnym mięsem armatnim. Przy pożegnaniu, gdy odchodziłem z artylerii z powodu przeniesienia, podarował mi swój ładny futerał od książki wojskowej. Uścisnęliśmy sobie dłonie i życzył mi wszystkiego dobrego na dalszą drogę życia.

Pewnej niedzieli, kiedy przeniesiono nas już do Francji, szczególnie ciężko odczuwałem swą samotność, bo szukałem dzieci Bożych, a nie znalazłem żadnych. Ruszyłem wiejską ulicą i rozmyślałem o wszystkim ze smutkiem. Naraz zacząłem mówić na językach. W tym momencie pojawiła się wojskowa ciężarówka z napisem OKW (Komendantura) jadąca w moim kierunku. Nagle usłyszałem jak wymawiam słowa: ,,Zaprowadzę cię do OKW”. Rozejrzałem się dokoła, ale nikogo nie zobaczyłem. I właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że mówię w tej chwili językami. Było to Wylanie. Przesłanie Nieba dla mnie samego. Jedynie parę razy otrzymałem osobiste wylanie uzewnętrzniające się w językach. Wtedy było to po raz pierwszy. Zadawałem sobie pytanie, jak będzie z tym dalej.

I oto pewnego dnia zawołano mnie do kancelarii:

— Jakie znacie języki?

— Niemiecki i polski.

— A jak z rosyjskim?

— Też poniekąd.

— A angielski?

— Całkiem dobrze, panie poruczniku.

— No to przygotujcie się zaraz. Wymaszerujecie do Miśni! Dostałem się więc do Wojskowej Szkoły Informacyjnej OKW w Miśni. Mój Bóg i mój Dobry Pasterz ujrzał tęsknotę za Swymi dziećmi i przyprowadził mnie do tego miasta. Leżało ono na terenie społeczności ,,Elim” Drezno-Chemnitz-Lipsk. Zbory te były pozbawione swych pasterzy.

Niebawem znalazłem się w Dreźnie. Poznałem tam miłych braci starszych zboru, Kollmana i Nowaka, a poza tym wiele, wiele innych rodzin. Zaproszono mnie do domów i spędziliśmy długie godziny przed Bogiem. Niezapomnianą pozostała dla mnie przemiła rodzina Kiesslingów. Jak bardzo kochali Pana! I przeczuwali, co się ma w przyszłości zdarzyć. W tym przepięknym mieście Imię Jezusa było okropnie znieważane. Ludzie czuli się bardzo pewni siebie, bo przecież dzięki licznym dziełom sztuki, miasto to było jakby ozdobną szkatułką Niemiec. Ale również unosiły się nad nim grzechy przeciw Bogu. Pan Bóg milczał długo, lecz w końcu musiało się wypełnić to typowo saksońskie powiedzenie: ,,Boże, potęp mnie!”. W lutym 1945 przyszła najstraszliwsza kara wojny na Drezno. Według raportów amerykańskich zginęło tam wtedy 380 tysięcy ludzi, zaś raporty niemieckie mówiły o 600 tysiącach zabitych, jako że podczas owego okropnego ataku bombowego w mieście znajdowało się ponad pół miliona uciekinierów ze Wschodu. Pewien ochrzczony w Duchu pastor miał wizję w roku 1909, gdy przechodził przez most nad Łabą; ujrzał wówczas upadek Drezna.

W nauce robiłem szybkie postępy. Uczyłem się nieomal dzień i noc. Szczególnie rosyjski leżał mi na sercu. Profesorowie Uniwersytetu Lipskiego starali się usilnie, by uczyć nas języków najlepszymi metodami. Abyśmy jednak nie zamienili się ponownie w całkowitych cywilów i nie zapomnieli zupełnie szlifu wojskowego, robiono często apele. Sierżant wziął mnie szczególnie „na muszkę”. Ciągle mnie szykanował. Cierpliwość moja została wystawiona na ciężką próbę i nauczyłem się więcej modlić. Znów był apel. Karabin miałem sumiennie wyczyszczony. Ale widocznie po drodze wpadł doń jakiś pyłek. Sierżant zagrzmiał:

— Dlaczego nie oczyściliście swej broni?

— Panie sierżancie, oczyściłem ją.

Zaczął wrzeszczeć jak opętany. Mnie tymczasem ogarnął nadzwyczajny spokój. To jeszcze wzmogło jego złość. Przypadkowo przechodził obok pułkownik. Podszedł do sierżanta. Ten chciał mu złożyć meldunek, ale pułkownik zignorował to, popatrzył mu w oczy i powiedział ostro, choć spokojnie: „Zostawcie mi zaraz tego człowieka w spokoju!”. Byłem zdumiony. To był palec Boży. Sierżant zmienił się od razu, nabrał uprzejmości i starał się nawet nawiązywać ze mną rozmowy.

Na początku maja 1942 przeprowadzono u nas selekcję. Dokonywał tego inspektor z komendantury berlińskiej. Rzecz polegała na rozwiązywaniu zagadek opartych na sylabach i liczebnikach. Zobaczyłem w wyobraźni egzamin Daniela i modliłem się również w tej sprawie. Gdy spojrzałem na swe zadania, przyszła mi myśl, że wyraz kluczowy musi chyba brzmieć „egzamin na tłumacza”. Podstawiłem go i zadanie było rozwiązane. Dzięki temu pojechałem do Berlina na specjalny kurs. Ponieważ tymczasem uszkodziłem sobie staw kolanowy w trakcie ćwiczeń sportowych, nie musiałem już maszerować w szeregu, lecz mogłem przechodzić spacerkiem przez park. Miałem teraz dużo czasu, który jednak należało poświęcić dzieciom Bożym. Wkrótce odszukałem kilka osób, wśród nich również brata Marcina Gcnsichena. Wspaniałe były godziny modlitewne z nim i z jego żoną.

— Tak — powiedział żartobliwie — modlę się za całą ulicę, za całą dzielnicę, za cały Berlin, za całe Niemcy, za lud i ojczyznę, za Hitlera — iż uśmiechem dodał — również za Stalina i Churchilla. Jezus niebawem przyjdzie, a ty jako dziarski żołnierz masz o Nim świadczyć.

Niekiedy potok jego słów prawie nie ustawał. A po chwili już był na kolanach i wielbił Pana. Nasz Pan Bóg ma wielki wspaniały ogród z wieloma rozmaitymi kwiatami Bożymi, wśród których był również ten Boży człowiek. Szczególnie w pamięci pozostała mi jego radość wiary i modlitwy za innych. Może musiałem właśnie udać się do Berlina, aby go poznać bliżej.

Potem spotkała mnie jeszcze pewna niespodzianka. Od braci i sióstr usłyszałem, że do Berlina przyjechał w tajemnicy brat Gustaw Herbert Schmidt. Wkrótce odnalazłem jego kryjówkę. Gestapo znów mu deptało po piętach. Siedem miesięcy siedział w areszcie śledczym i miał za sobą głodówkę. Poważny jak zawsze, przywitał mnie ze łzami w oczach. Nie wolno mu było wiele opowiadać. Przy ewentualnym aresztowaniu mogli go przecież o to indagować. Rozmawialiśmy na temat Jezusa. Pomodliliśmy się, popatrzyliśmy sobie w oczy i pożegnaliśmy się milcząco, bo ze wzruszenia zabrakło nam słów.

Tu w Berlinie nauczyłem się milczeć. Jedno słowo za dużo, wypowiedziane bez zastanowienia mogło oznaczać nieszczęście dla mnie i dla innych. Na kurs uczęszczali inteligentni młodzi ludzie. Większość z nich nie wierzyła już w zwycięstwo Niemiec. Przyszłość widzieli ponuro. Myślę zwłaszcza o młodym Heilmannie. Pogodny chłopak. Starał się porozmawiać ze mną i poruszyć także kwestie polityczne. Bóg był mi jednak łaskawy i czuwał nade mną. Moją polityką był Jezus. Ci młodzi ludzie byli do głębi nieszczęśliwi. Było mi ich ogromnie żal. Ale niewiele mogłem im wyświadczyć. Niektórzy znaleźli śmierć w tak zwanej „czerwonej kapeli” w okresie Bożego Narodzenia w 1943. A inni latem 1944.

Cieszyłem się przeto, że kurs dobiega końca. Ogarnęło mnie szczególne przygnębienie, chyba dlatego, że nie można było swobodnie rozmawiać. W lipcu 1942 odkomenderowano mnie na Wschód do sztabu wojskowego „Centrum”.

Pojechałem przez Łódź, gdzie mogłem raz jeszcze zobaczyć się z żoną i synkiem, zanim udałem się na ten Wschód, którego się obawiałem. Odwiedziłem na krótko niewielu braci i siostry, wśród nich przemiłą matkę Mittelstadt. Pocieszała mnie wspaniale na drogę. W Warszawie jednak załamałem się. Odszukałem tu brata Stanisława Krakiewicza. Było to bardzo niebezpieczne, ale Pan Bóg trzymał Swą rękę nad moim życiem. Wiedziałem, jak mało Polacy otrzymują żywności. Obładowany bagażem zapukałem do jego drzwi. Zaraz mnie poznał. Radca ministerialny! Dawniej zadbany, dobrze wyglądający mężczyzna, teraz zaś podupadły i nędzny. Nieco dalej stała jego żona. Była trochę przestraszona, bo pojawiłem się przecież w mundurze niemieckim. Ale on zaraz powiedział:

— Nic się nie bój, to jest brat Kruger z Przesieka. U jego ojca zawsze prowadziłem nabożeństwa. To nasz brat.

Podeszła także ona i pozdrowiła mnie ze łzami. Gdy wypakowałem przywiezione wiktuały, wziął Stanisław dużą pomarańczę do ręki i powiedział:

— Popatrz żono, jaki Boży dar!

Łzy pokryły jego policzki i zaczęliśmy dziękować Panu i wielbić Go, że nie zapomniał o swoich i nigdy nie przychodzi za późno.

Musiałem się bardzo śpieszyć do pociągu i mało miałem okazji zobaczenia biedy wielu dzieci. Widziałem je jednak, jak obok dworca wyciągały chude rączki prosząc o żywność. Och, te dzieci były obrazą dla Pana Boga! Koledzy stali ze mną przy oknie i niejeden rzucał coś ostatniego tym dzieciom. Również w niemieckiej armii bywali żołnierze, którzy mieli serce. Po całonocnej podróży wjechaliśmy na terytorium radzieckie. Ale na krótko przed tym zatrzymał się pociąg jeszcze w Radoszkowicach. Znałem tę miejscowość. Tu mieszkał znany szeroko „Gedeon”, brat Niedźwiecki. Chętnie bym go odwiedził, ale postój trwał tylko 10 minut. Kilku ludzi stało na przeciwległym peronie. Spytałem o niego. Odpowiedzieli, że był tu przed godziną i że go pozdrowią ode mnie. Następnego roku został rozstrzelany przez SS, które w ramach odwetu zaaresztowało wszystkich mężczyzn z tej miejscowości i co dziesiątego skazano na śmierć. Tak się o tym dowiedziałem później od braci rosyjskich.

“Mistrz jest tutaj i woła cię!”

Był piękny poranek niedzielny. Słońce świeciło wspaniale. Przygotowywałem się do wyjścia. I nagle, jakby jakiś wewnętrzny rozkaz: „Połóż teraz Biblię na stół!” Zaraz to zrobiłem. Otworzyły się drzwi. Wszedł jakiś nieznany mi żołnierz. Spojrzenie jego padło na stół. Zawahał się przez moment, a następnie podszedł do mnie i powiedział:

— Alleluja! A więc znów znalazłem jednego „Nazarejczyka”.

— Skąd jesteś?

Był to brat Thum, pastor zboru „Elim” w Lipsku.

— Mówisz po rosyjsku? — brzmiało jego następne pytanie.

— O tak, jestem tu właśnie dla Rosjan. Teraz pochwalił Pana jeszcze raz zawołaniem ,,Alleluja”, po czym poinformował mnie:

— Tu są znakomici rosyjscy bracia i siostry, prawdziwi zielonoświątkowcy! Modlą się tak jak my — wszyscy razem. Musiałbyś to chociaż raz usłyszeć. Chodź szybko ze mną! Ich spotkanie chyba się właśnie zaczęło. Ale oni nie są przecież tacy punktualni i pozostają długo razem.

Zaraz tam pośpieszyliśmy. Z daleka usłyszeliśmy już ich śpiew. Ale wydawało mi się słyszeć tylko głosy kobiet. Gdy weszliśmy, przerwali pieśń. Przywitałem ich słowami: „Mir Warn!”, czyli „Pokój Warn!”. Jest to pozdrowienie dzieci Bożych w Rosji. Z wyjątkiem jednego starego, ułomnego brata były tu tylko siostry w różnym wieku. Mężczyzn aresztowano na krótko przed wybuchem wojny i wywieziono do obozu pracy na Syberii. Tak mi tu powiedzieli. Tej niedzieli mieli też Wieczerzę Pańską. Jako brat musiałem zaraz poprowadzić spotkanie i również usłużyć przy Wieczerzy Pańskiej.

Około 3 miesięcy pozostałem w Witebsku. Wspaniałe były to godziny! Poza spotkaniami musiałem braci i siostry odszukiwać jeszcze w domach. Najweselszym przy tym był oczywiście zawsze brat Thum. Znalazł tłumacza. Później zaginął gdzieś w Rosji. Już wtedy było bardzo wielu partyzantów, my jednakże zostaliśmy od nich uchronieni. Wśród Rosjan mówiono wkrótce dokoła:

„Ci dwaj Niemcy przynoszą nam chleb”. Srożyła się bieda. Chleb robili z palonego ziarna i marchwi. Był twardy i ciężki; można było od niego umrzeć.

Potem w ciągu jednego tygodnia straciłem w Rosji swego trzeciego i czwartego brata. A do tego siostra dostała się w tryby młockarni i została ciężko poraniona. Moja żona zachorowała na zakażenie krwi. Wszystkie te Hiobowe wieści otrzymałem pocztą polową. Cztery listy — cztery nieszczęścia. Musiałem dojść do ładu nad tym ciężkim wyrokiem i zebrać myśli. Gdy to uczyniłem wyszedłem na zewnątrz, szukając jakiegoś kąta, by być sam. Biedna, biedna matka… „O Panie, pociesz ją!” — zawołałem w modlitwie. Wówczas przyszła do mego serca pewna pieśń, której nauczyłem się od brata Thuma:

Kocham Cię i będę Cię kochać,

Nawet jeśli nic kochanego nie pozostanie już dla mnie na ziemi.

Nigdy moje serce dla Ciebie nie ostygnie, o Panie,

Umierając westchnę jeszcze: kocham Ciebie!.

Szef dał mi urlop okolicznościowy. Jadąc w kierunku domu, ciągle jeszcze znajdowałem się w Rosji. Pociąg mógł w każdej chwili wylecieć w powietrze. Roiło się od partyzantów. Ponieważ wszystkie przedziały były zapełnione, położyłem się w drugim wagonie za lokomotywą, aby się przespać. Nazywano je „wagonami do nieba”, bo gdy lokomotywa najeżdżała na minę, to t’e wagony właśnie były najpierw rozbite. Ale byłem zbyt zmęczony, aby gdzie indziej stać. Poleciłem się Panu i wkrótce zasnąłem. Przyśniło mi się wtedy, że najechaliśmy na minę. Lewe tylne koło lokomotywy zostało uszkodzone i kawałek szyny zgięty.

Naprawa trwała półtorej godziny, nikomu z urlopowiczów nic się nie stało i pojechaliśmy zdrowo dalej. I wtedy obudziła mnie ciężka eksplozja. Faktycznie, najechaliśmy właśnie na minę. Wszystko było tak, jak to dopiero co zobaczyłem we śnie. Mogłem swych towarzyszy podróży uspokoić i dzikie ich krzyki ustały. Pan Bóg zobaczył moje smutne położenie i poprzez wizję tego bliskiego nieszczęścia dał mi do zrozumienia, że jest ze mną. Odwiedziny matki i rodziny były krótkie, ale niezapomniane, nie do wyrażenia słowami. Ale przyjdzie czas, że On wszystkie łzy obetrze i już nie będzie więcej żadnego cierpienia, żadnego bólu, żadnej śmierci.

Pewien kolega, który zwykle zajmował miejsce naprzeciwko mnie i był zazwyczaj przydzielany do mojej zmiany, reagował zawsze złośliwie, kiedy widział, że czytam Biblię. Jednego dnia powiedziałem mu:

— Nie popełniaj błędu, Bóg nie pozwala, by się z Niego naśmiewano. Co człowiek posieje, to zbierze.

Po kilku dniach został zabity przez partyzantów. Niemcy znajdowały się wówczas u szczytu swej potęgi militarnej. W Afryce Rommel stał u wrót El Alamain, a na Kaukazie zatknięto flagę na Elbrusie. Okropnie naśmiewano się z Żydów. Mówiono, że wkrótce Rommel i Manstein podadzą sobie ręce w Jerozolimie.

A ten mój kolega z naprzeciwka nazwiskiem Struchalle, Niemiec sudecki, kpił sobie nader swawolnie i rzucał na Żydów słowa pełne nienawiści. Po jego śmierci miałem w czasie pracy więcej spokoju. Jednak pewnego dnia znów były szaleństwa. Anglicy ogłosili narodowy dzień modlitw i oczekiwali obecnie więcej pomocy od Pana Boga. Nasi oficerowie przeklinali teraz bluźnierczo. Wstrząsnęło mną. Schowałem się za parawan, by się pomodlić. Wówczas odezwało się we mnie: „Przeczytaj Księgę Estery!” Uczyniłem to zaraz i nie troszczyłem się o służbę. Inni spędzali ją właśnie na piciu i wrzaskach. Jeszcze dwa lata i załamanie na Wschodzie będzie faktem! Niemiecki wódz Wehrmachtu zawiśnie! Tak widziałem to w przyszłości, według wizji jesienią 1938, a teraz przy czytaniu Księgi Estery. Poczułem duże przygnębienie. Najchętniej bym wyrzucił precz karabin. Ale gdy modliłem się i zanosiłem do Pana położenie całego mego narodu, mówił mi Bóg, że mam wytrwać i pełnić służbę, jaką On dotąd mi wskazał i również nadal będzie ukazywać. Poddałem się Mu jeszcze gorliwiej, aby nadal słyszeć Jego głos.

„Powiedzcie mi, proszę, gdzie są tu ludzie, którzy nie palą, nie piją, nie przeklinają, lecz śpiewają i modlą się”. Tak spytałem w Smoleńsku, do którego zostałem przeniesiony, a który był obsadzony przez Niemców i już miał tymczasowy zarząd miasta.

— Tak, niech pan pójdzie na ulicę Zapolnaja pod nr 28. Tam mieszka ich starszy brat Sidorenko.

Jeszcze tego samego dnia byłem u niego. Miły, starszy brat z typową rosyjską brodą. Powiedziałem tylko: „Slava Gospodu”! a już objął mnie i zaczął chwalić Pana. Spotkania odbywały się na przedmieściu Jamszczyna. Błyskawicznie rozniosło się dokoła:

„Pewien Niemiec głosi kazanie po rosyjsku”. O, jak wielu zebrało się wówczas w ciasnym pomieszczeniu! Raz policzyłem około dwustu ludzi na 50 m2. Wyniesiono ławy, krzesła i nawet stół, aby było więcej miejsca. Ciasno ściśnięci stali i ze łzami słuchali Słowa Bożego. Co pewien czas słyszało się „Slava Gospodu!” („Chwała Panu!), zduszone w połowie przez płacz lub szeptem wypowiedziane imię Jezusa. Niezapomniane pozostają mi owe godziny. I choć już od tego czasu upłynęło 26 lat, mam je nadal wyraźnie przed oczyma.

Na owym spotkaniu zwróciłem zwłaszcza uwagę na pewną kobietę z dzieckiem na ręku. Zważała na każde słowo. Czasami szlochała, a potem twarz jej znów się rozpromieniała. Tak stała przez 4 godziny. Nabożeństwo tyle zwykle trwało. Spytałem ją później, skąd przybyła. Wymieniła miejscowość oddaloną o 40 km. Poszła nocą o godzinie drugiej, a już tego samego dnia musiała wrócić, by następnego ranka pójść do pracy w jednostce niemieckiej. Aby więc uczestniczyć w spotkaniu, przemierzyła łącznie 80 km i stała tu jeszcze 4 godziny, czyli że około 20 godzin była nieprzerwanie na nogach. Oto głód Bożego Słowa i spotkania się z braćmi i siostrami.

Właśnie wzajemne przebywanie ze sobą było bardzo pielęgnowane przez rosyjskich braci i siostry. Mówiła o tym jedna z ich ulubionych pieśni, pod krótkim tytułem „Dorogije minuty”. Oto jej fragment, w przybliżeniu:

Jakże drogie minuty darował nam Pan Bóg. Widzieliśmy siostry i braci, Obiecał Jezus, że z nami teraz będzie, Jemu oddajemy teraz swe serce.

W Smoleńsku poznałem też kochanego brata Christiana L. Był podoficerem w wielkiej piekarni wojskowej. Dzięki jego życzliwości mogli również ci biedni bracia i siostry zaopatrywać się w chleb. Ten drogi mi Christian nie był jeszcze ochrzczony. Jego również poprowadziło Słowo Prawdy i poprosił mnie o chrzest. Pewnego pięknego poranka niedzielnego poszliśmy do Dniepru. Tam przyjął chrzest i tam wkrótce znalazł miejsce swego wiecznego spoczynku. Miałem jeszcze wiele wspaniałych przeżyć.

Pewnego dnia musiałem zameldować się u szefa.

— Kruger, co robicie w wolnym czasie?

— Odwiedzam Rosjan.

Domyślałem się już, że ktoś na mnie doniósł.

— A co u nich robicie?

— Opowiadam im o pokoju, jaki Jezus wnosi do serca.

— Bardzo dobrze, ale nie chodźcie już więcej do domu Rosjan. Możecie nas wszystkich narazić.

Co teraz robić? Poszedłem znów na ulicę Zapolnaja do brata Sidorenko i powiedziałem mu, że nie będę już jm4gł do tych domów wstępować. Ale niech on zbiera braci i siostry w domu i wokół niego, to ja stanę przy płocie i będę im przekazywał Słowo Boże. I tak się też działo. Po kilku tygodniach przyłapano mnie ponownie na tym i znów była na mnie skarga. Stanąłem przed szefem.

— No, znowu musiałem was wezwać i myślę, że wiecie dlaczego.

— Właściwie niezupełnie, panie inspektorze.

— Jakżeż nie? Byliście przecież znów w domach u Rosjan i przemawialiście do wielu ludzi!

— Tak jest, zgadza się, że przemawiałem do wielu ludzi, ale wcale już do ich domu nie wchodziłem.

— Jak żeście to więc robili?

— Poszedłem — jak mówi Biblia — aż do ogrodzenia, a Rosjanie byli za nim. Wtedy oczywiście wygłosiłem im kazanie.

Wtedy mój inspektor B. roześmiał się i powiedział:

— Wobec tego mianuję was kaznodzieją na pustyni, zamiast nad Dnieprem. Ale teraz wygłoście kazanie również nam! Od tej pory koledzy nazywali mnie „kaznodzieją znad Dniepru”. I jeszcze dziś, gdy spotkam się z kimś z owej jednostki, nadal mnie tak nazywa.

Czy mogę zrobić pewien przeskok w czasie? To było latem roku 1957. Znajdowałem się w amerykańskim mieście Portland, w stanie Oregon. Po drodze zatrzymałem się na zlocie obozowym Apostolic Faith Mission. Gdyśmy się już rozchodzili, usłyszałem nagle: „Ej, kaznodziejo pustynny znad Dniepru, skądżeś się tu wziął?” Był to kolega z mojej jednostki, który w międzyczasie stał się wierzący. Również razem z mym szefem mogłem po wojnie uklęknąć wspólnie podczas pewnych odwiedzin w Wiesbaden.

Jesienią 1943 zaczęli Rosjanie bombardować miasta na tyłach, chociaż były to ich własne miejscowości. Ataki te okazały się wprawdzie nie tak bardzo niszczycielskie, ale trochę szkód narobiły. Niemało cywilów i żołnierzy zginęło wówczas pod bombami. Mieszkałem na 4 piętrze dużego bloku. Znów zawyły syreny. I już były nad nami bombowce. Spadały bomby. Sąsiedni dom został trafiony i rozwalony. Wczesnym rankiem zobaczyłem oderwaną cienką rękę kobiecą. Zabolało mnie to bardziej niż wielu zabitych, jakich dane mi było ujrzeć w ciągu wojny. Tylko jedna ręka kobieca…

Kilka dni później bomby trafiły w kwaterę naszej jednostki. Było to około północy. Miałem służbę z kolegą. Ponieważ niewiele było do roboty, smażyliśmy sobie ziemniaki. Były już prawie dobrze przyrumienione, gdy znów spadły bomby. Rosjanie nadlecieli tak szybko, że syreny nie zdążyły nas uprzedzić. Okropne, taki nieoczekiwany nalot! Było paru zabitych. Wszystko ogarnęły ciemności. Wreszcie kolega znalazł latarkę kieszonkową. Zaświecił. I oto z jego ust wyszła skarga: „Tak się cieszyłem na pieczone ziemniaki, a teraz wszystko…” — i zaklął. Taki oto jest człowiek. Zabici — no, cóż, byli przecież zabici — oni powinni przecież zrobić większe wrażenie niż spalone kartofle.

Cofający front zbliżał się. Wielu kolegów, którzy dotąd w grupie wojskowej mieli dobry humor, stali się nerwowi. Niektórych przeniesiono na wypoczynek, inni otrzymali wcześniejszy urlop, ale można było zauważyć lęk przed okropnością, która nadchodzi. W Smoleńsku dowiedziałem się również o hermetycznej ciężarówce, w której gazowano miejscowych Żydów. Zaufany kolega zaprowadził mnie ukradkiem do dawnego budynku NKWD, gdzie obecnie znajdowała się SS i pokazał to z oddali. „Co nas za to teraz czeka?” — spytał mnie bezradnie. Inny drogi kolega, niejaki Stossel z Turyngii, mówił całkiem otwarcie o upadku Niemiec. I przepowiedział, jak to będzie, gdy Rosjanie wejdą do Niemiec. „Oddadzą nam wet za wet” — podsumował swe przewidywania pełne lęku. Trzymaliśmy się razem i o ile wiem, nikt nikogo do końca nie zdradził. Często starałem się przekazywać takim kolegom Słowo Boże. „Tak — odpowiadali — Biblia jest prawdziwa, ale jest ona sądem nad nami”.

Pewnej nocy miałem wizję. Ujrzałem pole żniwne rozciągające się od Hiszpanii aż po Japonię. W Hiszpanii przyłożył jakiś człowiek kosę i kosił aż po drugi kraniec. Gdy się temu przyglądałem, spostrzegłem ze zgrozą, że ów człowiek nie kosi trawy ani zboża, lecz ludzi. Spytałem: „O Boże, gdzie są jednak Twoje dzieci?”. Ujrzałem wówczas jak ze wszystkich krańców skoszonego pola podnoszą się białe postacie. Przybywały wspólnie na środek, chwytały się ze ręce i śpiewały. Wiedziałem, co się stanie i jak się to stanie. W Hiszpanii zaczęło się mordowanie i pójdzie ono aż po Japonię. Również dzieci Boże przy tym ucierpią i nie będą oszczędzone. Ale wierzących czeka wspaniałe zmartwychwstanie. Rosyjscy bracia i siostry nie wierzyli w odwrót naszych wojsk. Wtedy opowiedziałem im o tej wizji i napomniałem, aby byli wierni Panu aż do śmierci. Wówczas uwierzyli w to. Padliśmy sobie jeszcze raz w ramiona, aby zobaczyć się u Pana.

Nastąpił odwrót aż prawie pod Mińsk, gdzie założono kwaterę główną. Musiałem tu pomagać przy urządzaniu kwater. Dostałem w tym celu rosyjskich jeńców. Wkrótce zżyliśmy się wzajemnie. Dzieliliśmy się jedzeniem. Dowiedziałem się od nich o jeńcach, którzy w obozie w Mińsku zmarli z głodu i od chorób. Władze niemieckie podawały liczbę około 40 tysięcy, oni jednak twierdzili, że było 69 tysięcy. Lękałem się przyszłości. Jak to będzie wkrótce z jeńcami niemieckimi? Wielu tym rosyjskim jeńcom mówiłem o Jezusie. Niektórzy nie rozumieli tego, inni potwierdzali. A jeszcze inni powiedzieli mi, że znają w Rosji dużo takich ludzi, którzy mówią właśnie w ten sposób, jak ja, ale że w większości wtrącono ich do więzienia lub nocą wywieziono. I wtedy mówili do siebie z żalem: „A byli to zawsze dobrzy ludzie, którzy troszczyli się o swe żony i dzieci.”

Utworzyłem również organizację zajmującą się paczkami. Od kolegów nie mających krewnych wyprosiłem talony na paczki i wysłałem bratu B. Gotze do Łodzi. On przysłał mi Biblie i śpiewniki. W ten sposób zbory w Smoleńsku i w Mińsku zostały zaopatrzone w Pismo Święte. Oczywiście, ci ofiarni koledzy otrzymali ode mnie ciasto, pieczywo lub inne rzeczy, jakie mi żona przysłała. Dzięki łasce Bożej nigdy te paczuszki nie były otwierane przez pocztę polową. Ręka Pana czuwała nad tym.

Gdy tylko przybyłem do Mińska, odczułem potrzebę, by odszukać tu braci i siostry. Przy jednej z ulic zobaczyłem niski domek, a w nim sześcioro dzieci, małych i większych. Powitałem je cukierkami. Nabrały zaufania i zaprosiły mnie do mieszkania. W rozmowie dowiedziałem się, że są to dzieci dawnego przełożonego zboru w Mińsku. Ich ojca zabrano nagle na krótko przed wybuchem wojny i już nie wrócił. Matka musiała potem ciężko harować i wkrótce zmarła. I tak oto te dzieci rosły same w swej biedzie. Pan Bóg pozwolił mi je znaleźć. Potrzebowały rychłej pomocy. I teraz stałem się ich niemieckim wujkiem od chleba. Brat Christian z piekarni wojskowej też niebawem przyjechał do Mińska i dzięki temu dostawały te dzieci w niedzielę nawet biały chleb i ciasto.

Zbór w Mińsku odwiedziło już kilku niemieckich żołnierzy, jako bracia. Liczył on ponad 100 członków. Tu przeżyłem nawrócenie pewnego studenta z Moskwy. Niemcy zajęli Mińsk tak szybko, że człowiek ten nie mógł już wrócić po wakacjach do Moskwy. Pewnej niedzieli przyszedł do naszego zgromadzenia. Mówiłem o odpuszczeniu grzechów i chciałem kazanie zakończyć. A wtedy ten młody człowiek padł na kolana, podniósł ręce i zawołał do Boga o przebaczenie swych grzechów. W modlitwie powiedział, że takich słów o życiu wiecznym jeszcze nie słyszał i że chciałby się nimi nasycić. Raz po raz prosił Pana Boga o oczyszczenie serca, aż przeniknęła go potężna radość.

22 czerwca odbył się wspaniały chrzest ponad 50 osób w rzece Świsłoczy. A potem trzeba było jechać dalej. Aż nadeszła katastrofa. Niemieckie uderzenie pod Bobrujskiem przy użyciu IX Armii nie udało się, bo została ona nieomal rozgromiona. A IV Armia, która miała pośpieszyć na pomoc, pozostała bez dowódcy i bez szefa sztabu. On był z ludźmi „20 lipca”, którzy znajdowali się właśnie w Berlinie przy zaplanowanym zamachu albo byli już bez wyroku rozstrzelani na ulicy Bendlera. Po tym kilku generałów III Armii — czyli tzw. armii krycia frontu — popełniło samobójstwo. Rzucone szybko oddziały SS nie były już w stanie zamknąć tak wielkiej wyrwy we froncie. Nastąpił całkowicie chaotyczny odwrót. Również nasza dalsza jazda została zatrzymana w lasach pod Stołpcami przez partyzantów oraz czołówki rosyjskich czołgów. Udało nam się z biedą wysadzić w powietrze poszczególne ważne wagony i uciec. Ale dokąd, w którym kierunku? Byliśmy otoczeni. Nadeszła jasna noc księżycowa. Uznaliśmy jedynie, że można wystawić wartę. Wyszedłem z kolegą (nazwiskiem Matthaus) na leśne wzgórze. Przed nami ukazały się jakieś trzy postacie. Nie można już było ich wyminąć. Rozpoznałem, że to cywile, mężczyzna i dwie kobiety.

— Co robicie tu nocą?

— Och, modliliśmy się, drogi panie — odpowiedzieli bojaźliwie.

— Czy chociaż modliliście się szczerze?

— O tak, modliliśmy się.

— No, to będziemy się modlić dalej.

I zacząłem wielbić wspaniałego Zbawcę za to spotkanie. Tak, „Ty przygotowujesz mi stół w obliczu mych nieprzyjaciół”. Był to brat i siostry ze zboru w Stołpcach, po tej stronie granicy rosyjskiej, gdyż Stołpce były graniczną stacją kolejową. Sprzed wojny znali oni również brata Artura Bergholza. Ich dom znajdował się na zboczu tego wzgórza. Poszedłem do nich tam razem z kolegą. Pomodliliśmy się jeszcze raz, rozważyliśmy fragment Słowa Bożego i musieliśmy się też posilić. Potem pożegnaliśmy się, wiedząc, że tam, w wieczności zobaczymy się ponownie. Zgodnie z wewnętrznym poprowadzeniem wybrałem określony kierunek. Wkrótce spotkaliśmy więcej żołnierzy. Wczesnym rankiem odkrył nas pewien samolot i pokazał nam najlepszą drogę.

W połowie lipca przybyliśmy do Warszawy, gdzie najpierw zebraliśmy się. Mając parę godzin wolnego, mogłem znów się wybrać do brata Stanisława Krakiewicza. Chcąc być ostrożnym zostawiłem broń i zawierzyłem się Panu Bogu. Gdy brat Stanisław zobaczył mnie bez broni, wykrzyknął radośnie:

— Tak jest słusznie! Teraz chroni cię Bóg, bo inaczej ludzie z podziemia zaatakowaliby cię samego, rozbroili i może zabili. Nie wiedzą przecież, kim jesteś.

Nie orientowałem się, na jakie niebezpieczeństwo się narażałem. Ale Pan Bóg trzymał swą rękę nade mną. W niedzielę rano służyłem jeszcze w ich zgromadzeniu. Drżeli o moje życie, bo lada dzień miało wybuchnąć powstanie, prowadzone przez armię liczącą ponad 100 tysięcy bojowników. Jedna z wiernych sióstr ostrzegała mnie bardzo, abym jak najszybciej opuścił Warszawę.

Również nasze „kochane” kierownictwo zwąchało wreszcie pismo nosem.

I już byliśmy w drodze na Prusy Wschodnie, gdzie zorganizowaliśmy sobie zakwaterowanie w Ortelsburgu. Aż do końca listopada, czyli całe trzy miesiące mogłem sobie tu odpocząć u kochanych braci i sióstr — Pawlitzkich i Gallmeister. Pomagałem staremu ojcu Pawlitzkiemu w służbie kaznodziejskiej i przeżyłem niejedno błogosławieństwo.

Z końcem listopada przeniesiono mnie na front zachodni, ponieważ mówiłem również po angielsku. Przebąkiwano o wielkiej ofensywie niemieckiej, ale to miała być już ostatnia konwulsja piekielnej bestii. Mój szef, który był mi tak bardzo życzliwy, załatwił jeszcze jeden urlop i dzięki temu mogłem znów zobaczyć Łódź, gdzie pobyłem trzy tygodnie. Wydawało mi się to czymś prawie niewiarygodnym. Boże prowadzenie! Oprócz żony i dzieci mogłem jeszcze raz zobaczyć się ze wszystkim drogimi braćmi i siostrami. Każdego prawie wieczoru spotykaliśmy się gdzie indziej, gdyż prawdziwi zielonoświątkowcy gromadzili się tu i tam w domach, mimo przyłączenia do baptystów. I wielu wówczas otrzymało chrzest w Duchu.

A potem przyszło pożegnanie. Stałem oparty o regał biurka. Nagle ukazał mi się przed oczyma Psalm 32, werset 8: „Umocnię moje spojrzenie na tobie” itd. Powiedziałem:

— Erwino, zobaczymy się ponownie, ale nie w Łodzi. Sąd Boży przyjdzie na to miasto i na całe Niemcy. Niewymowną, karę będzie musiał wycierpieć nasz lud.

Poleciliśmy się Łasce Bożej. Jeszcze jedno spojrzenie na żonę i dzieci. Już nie mogłem się odwrócić — ból był zbyt wielki.

A następnie długa jazda. Ciągły widok zburzonych miast i wiosek, piekielny akompaniament raz po raz wyjących syren. Wszystko to kładło się porażająco na ducha. Nikt prawie się nie odzywał. Wiedzieliśmy, że również ta nowa ofensywa zachodnia obróci się w jeszcze większą ruinę.

W przepięknym Wermelskirchen zgłosiłem się w nowym miejscu służbowym. Była to właściwie ta sama służba, ale w języku angielskim. Miałem więc znów dosyć czasu. Wkrótce nawiązałem kontakt ze zborami (darbystów i baptystów), które istnieją do dnia dzisiejszego. Było wiele nalotów. Raz, podczas takiego ataku straciliśmy 35 ludzi. W czasie nalotów odwiedzałem rodziny wierzących, pocieszałem Słowem Bożym i modliłem się z nimi. Nikt już nie znał granic między wyznaniami. Każdy mógł być następną ofiarą. Potem jeszcze raz mnie przeniesiono, mianowicie do Holandii — do HKL. Miałem wypełnić zadanie specjalne. Tylko 10 dni pobyłem w HKL, po czym znów mnie przeniesiono. Ale dwa przeżycia zapisały się głęboko w mym sercu. Było to w Utrechcie. Stanąłem na rynku. Pewna młoda, ale bardzo wybiedzona, nędznie wyglądająca kobieta z dwojgiem czy trojgiem dzieci podeszła do wozu i poprosiła z płaczem o chleb. Dałem jej wszystko, co miałem. Ale stała nadal. Powiedziałem, by podziękowała Panu Bogu i poszła.

— Nie pójdzie pan ze mną?

Zrozumiałem i pokazałem jej prawą rękę z obrączką, podniosłem do góry i powiedziałem:

— Pan Bóg przecież nadal żyje!

Oczy jej wypełniły się łzami, a na zmęczonej twarzy ukazał się promienny uśmiech. Jakże szczęśliwa była w tym momencie ta młoda matka! Nie potrzebowała dziękować przez oddanie siebie. Teraz wiedziałem również, dlaczego ten lud tak blisko z nami spokrewniony tak nas znienawidził. A niektórzy jeszcze dziś nienawidzą. Nie można im brać tego za złe. Teraz zbierałem chleb u wojaków, żywiłem się sam skórkami wyrzucanymi przez żołnierzy i odwiedzałem wiele rodzin, by biedę łagodzić. Aż pewnego dnia pewien świeżo przybyły student, pogroził mi obozem w Dachau. Ale również na Zachodzie klęska stała przed drzwiami. Dostałem jeszcze dowód specjalny i mogłem udać się w okolice Flensburga, gdzie znajdowała się właśnie moja placówka służbowa. 27 maja 1945, zaledwie trzy tygodnie po kapitulacji, ogłoszono nam internowanie. Bodajże 16 czerwca przybyłem do obozu w Tellingstedt. Na czwarty lub piąty dzień przesłuchiwano mnie. Niszczenie książeczek uposażenia (żołdu) było przecież znanym ostatnim czynem „sławnego” Wehrmahtu, przed pójściem do obozu jenieckiego. Podoficer śledczy pytał mnie poprawną niemczyzną, jaką służbę spełniałem w armii. Odpowiedziałem mu, patrząc w oczy:

— A service in the signal troops (służbę w jednostce łączności).

— Gdzie nauczył się pan angielskiego?

— W amerykańsko-angielskiej Szkole Biblijnej w Gdańsku.

— Wobec tego jest pan wolny!

Popatrzyłem na niego z wdzięcznością, a on mnie zrozumiał. Tak, byłem rzeczywiście wolny; wolny dla niemieckiego ludu, który otrzymał od Boga jeszcze jedną łaskawą pauzę na oddech przed ostatnim przesłuchaniem, które przyjdzie na cały świat. Było dla mnie jasne, że łaskawy dar Boży polegał na tym, iż wojnę przegraliśmy. Inaczej nie mielibyśmy już czasu na zastanowienie się. Trzeba więc teraz wykorzystać tę pauzę na oddech.