W Szwabii opowiadają taką anegdotkę: do wsi przyjechali tancerze na linie i przed wieczornym przedstawieniem rozstawili rusztowanie i przeciągnęli długą linę. Obok przechodziła matka z małym dzieckiem, i ono pyta: „Mamo, czy po takiej linie można chodzić?”. „Można – odpowiedziała matka – jeżeli się może. Ja tam nie mogę!”
A oto co mam przede wszystkim do powiedzenia.
1. MOŻNA, JEŻELI SIĘ MOŻE
Tak, na pewno można – przecież Bóg istnieje! – jeżeli się może. Ale wielu z was powie: „Ja nie mogę!”. A przecież to oczywiste, że z Bogiem można mówić. Możecie rozmawiać z panem Kowalskim, a nie moglibyście rozmawiać z żywym Bogiem? On jest! A więc – czy możecie rozmawiać z Bogiem? Jako dziecko uczyłem się pieśni, gdzie było napisane: „Z dalekiego nieba, gdzie aniołków grono, Bóg spogląda chętnie…” itd. Myślałem sobie wtedy, że nie ma sensu modlić się, bo nie zdołam wołać tak głośno, by Bóg mnie usłyszał hen, w dalekim niebie. A Rosjanie kpią sobie, że gdyby Bóg istniał, to ich sputnik wysłany w kosmos musiałby Go spotkać.
Widzicie, wielu ludzi nie może z tym dojść do ładu. Pytają: „Gdzież jest ten Bóg? Tam, w niebie? Tam, w górze? Ale jak wysoko? Sto kilometrów, tysiąc kilometrów?”. Muszę wam więc powiedzieć wyraźnie, że w Biblii nie ma mowy o „dalekim niebie”. Biblia mówi o żywym Bogu coś zupełnie innego: „…Przecież nie jest On daleko od każdego z nas”. A w innym miejscu czytamy: „Ogarniasz mnie z tyłu i z przodu…” Można to zrozumieć tylko wtedy, gdy uświadomimy sobie, że nasze zmysły obejmują tylko trzywymiarowy świat. Ale świat jest różnorodniejszy, i Bóg istnieje w innym wymiarze, ale tuż obok nas. Gdy grzeszyliście, On stał obok – i milczał. Są ludzie, którzy żyjąc 40 czy 50 lat przez tyleż lat grzeszyli tuż przed Jego obliczem, a On milczał.
Oczywiście, że z Bogiem można rozmawiać. Ale to jest tak jak z tańczeniem na linie: można to robić, jeżeli się może! Większość ludzi w naszych czasach musi jednak wyznać: „Ja nie mogę!”. Powiedzmy sobie szczerze – nie możecie się modlić. Mogłoby się, gdyby się mogło. Ale nie może się! Groźną cechą charakterystyczną naszych czasów jest, że ludzie stracili zdolność do modlenia się, a tym samym do wierzenia. Słynny pisarz, Franz Werfel, napisał powieść pod tytułem „Zdradzone niebo”. Jest w niej takie zdanie, które przypomina mi się, ilekroć mam do czynienia z ludźmi: „Cechą współczesności jest metafizyczne zgłupienie człowieka”. Słowem: „metafizyczne” określa się rzeczy wieczne, które istnieją rzeczywiście, ale właśnie w tym innym wymiarze. A co znaczy „metafizyczne zgłupienie”? Ano to, że człowiek tak długo ogłupiany był przez radio, telewizję, czczą gadaninę, propagandę, ideologie, politykę, sąsiadów, terror w fabrykach, aż zatracił zdolność pojmowania, iż Bóg istnieje i można z Nim rozmawiać. Czy z Bogiem można rozmawiać? Można by, gdyby nie było się ogłupianym od stuleci przez rozwijającą się cywilizację.
Szesnastoletni chłopiec, którego zdążono jeszcze powołać do wojska podczas ostatniej wojny, opowiedział mi wstrząsającą historię. Podczas nalotu na jego jednostkę siedział w schronie, i gdy zapanował spokój, pierwszy wyszedł. Przed schronem znalazł rannego w brzuch mężczyznę. Chciał mu jakoś pomóc, ale mężczyzna powiedział: „Ja muszę umrzeć, zostaw to. Potrzebuję tylko kogoś, kto mógłby się ze mną pomodlić. Chłopcze, odmów modlitwę!”. A chłopiec odpowiedział: „W Hitlerjugend nie nauczyli mnie modlić się, tylko kląć”. Pobiegł więc ten chłopiec i zawołał kapitana. Kapitan ukląkł przy rannym, któremu z rozerwanego brzucha wypadały jelita i spytał: „Kolego, co mogę dla ciebie zrobić?”. „Kapitanie, umieram! Niech pan się ze mną pomodli!” „O, Boże – zawołał kapitan – ja nie umiem się modlić!” I kapitan poszedł po porucznika. Stali teraz we trzech nad rannym, ci wspaniali mężczyźni, przekonani, że bycze z nich chłopaki, bo każdy umie opowiadać świńskie kawały i kląć – i żaden z nich nie umiał się pomodlić. Nie mogli nawet odmówić „Ojcze nasz”. Ten chłopiec opowiedział mi to wszystko i dodał: „Stałem tam i myślałem, że jeżeli przeżyję tę plugawą wojnę, to pierwszą rzeczą, jaką zrobię, będzie poszukanie kogoś, kto nauczy mnie jak się modlić. Bo nie chciałbym tak marnie zdychać, jak ten człowiek”.
Taka, widzicie, jest sytuacja w naszych czasach. Dyrektor jest za mądry, żeby się modlić, robotnik boi się wolnomyślicieli. Już nie umiemy się modlić. I to, co mądry Franz Werfel nazywa „metafizycz-nym zgłupieniem”, urasta do rangi katastrofy. Powoduje ono bowiem tragiczną bezsilność człowieka wobec każdego uderzającego weń ciosu. W Essen siedziałem w schronie z ludźmi, którzy przedtem chełpili się i wygłaszali szumne frazesy o zwycięstwie, cudownym wodzu i wielkiej Rzeszy, a gdy zaczęły padać bomby – jęczeli ze strachu. My, chrześcijanie, modliliśmy się i śpiewaliśmy pieśni o Jezusie, żeby ich podtrzymać na duchu. Bo oni nie mogli się już modlić. Tak, gdy człowiek nie może się już modlić, to jest to katastrofa.
Pewien mądry i wykształcony człowiek oświadczył mi niedawno, że modlitwa nie może w niczym pomóc. Wsiadłem na niego z góry: „Niech pan nie gada takich bzdur!”. „Jak to?” – zdziwił się. A ja powiedziałem: „Kiedy pan tak mówi, to jakbym słyszał człowieka z amputowaną nogą, który twierdzi, że jeżdżenie na nartach nie ma sensu! Dla niego nie ma, bo on nie może jeździć na nartach!”. Na temat jeżdżenia na nartach można dyskutować, ale nie z człowiekiem, który ma amputowaną nogę, prawda? Ale tacy już jesteśmy. Nie możemy się modlić, więc twierdzimy, że modlenie się nie ma sensu. Z moich słów możecie wywnioskować, że w tym punkcie straciłem szacunek dla ludzi w naszym kraju (*Mówiąc o swoim kraju, autor ma na myśli Niemcy Zachodnie – przyp. tłum.). Ale to ma swoje powody. Im ubożsi jesteśmy, tym więcej wygłaszamy pustych frazesów. Ach, gdybym mógł doprowadzić do tego, że dziś wieczorem siądziecie w ciszy i powiecie: „Mój Boże, najmniejszą rzeczą, którą powinien umieć chrześcijanin, jest modlenie się! A ja tego nie potrafię!”.
Oczywiście, gdy mówię o ogłupieniu mojego biednego narodu, ogarnia mnie nie tylko gniew, ale również wielki smutek. Widzicie, jestem poruszony, gdy myślę o tym, że Kościół nadal postępuje tak, jak gdyby oczywiste było, że ludzie umieją się modlić. U was zapewne też tak jest, że podczas Bożego Narodzenia do kościoła przychodzą ci, którzy poza tym nigdy się tam nie pokazują. Na nabożeństwie Bożonarodzeniowym kościoły są przepełnione. I gdy pastor mówi – i to mnie tak porusza – „módlmy się”, wszyscy składają ręce i pochylają głowy. Mam wtedy ochotę krzyknąć: „Nie róbcie tego! Przecież nawet 10% spośród was nie umie się modlić! Wszyscy udajecie!”. Czy mam rację? Podczas ślubów – módlmy się! – podczas pogrzebów – módlmy się! I wszyscy stoją z kapeluszami w ręku i sądzą, że kiedy gapią się na swój kapelusz, to to jest modlitwa! A później idą pić.
Gdy byłem żołnierzem, dawne dzieje – jeszcze przed 1915 rokiem – kazano nam chodzić do kościoła. Przedtem była zbiórka i sierżant udzielał instrukcji: „Cicho wejść do ławek. Stanąć. Zdjąć hełmy. Powoli liczyć do dwunastu. Siąść!”. A potem ludzie przyglądali się żołnierzom i myśleli: „Jak oni pobożnie się modlą!”. A oni po prostu powoli liczyli do dwunastu i potem usiedli! Podejrzewam, że podczas ślubów i pogrzebów wezwani do modlitwy ludzie nie doliczają nawet do dwunastu… I dlatego ogarnia mnie smutek, gdy pomyślę, że kiedyś można było powiedzieć „módlmy się!”, i ludzie nie udawali, tylko naprawdę się modlili.
Wielki badacz Afryki, Dawid Livingstone, jeden z największych ludzi, jakich zna świat – odważny, mądry i uczony, odszedł do wieczności (człowiek tego świata powiedziałby umarł) w następujący sposób: Znajdował się w głębi Afryki, podróżując w towarzystwie tubylców pełniących rolę tragarzy. Pewnego ranka tragarze spakowali już bagaże i zwinęli namioty. Stał jeszcze tylko namiot Livingstone’a. Tragarze nie chcieli mu przeszkadzać, bo wiedzieli, ze rano zawsze się modli, rozmawia ze swoim niebiańskim „Tuanem”, swoim Bogiem.
Tym razem jednak trwało to bardzo długo, więc dowódca tragarzy zajrzał przez szparę w namiocie. Zobaczył go klęczącego, więc kazał czekać dalej. Wreszcie koło południa odważyli się wejść do namiotu. Livingstone klęczał nadal, ale jego serce nie biło. Ten wielki człowiek, wielkiego ducha, umarł na klęczkach, modląc się odszedł do swego Pana. A niemiecki mieszczuch mówi: „Modlenie się nie ma sensu”. Powinniśmy się wstydzić! Powinniśmy ze łzami wyznać, że nie umiemy się już modlić. Tamten człowiek umiał. Umarł na klęczkach. My umieramy w szpitalach, naszpikowani zastrzykami, bo nie wytrzymalibyśmy umierania, gdyby nam lekarze nie zaaplikowali środków odurzających. Tamten człowiek nie potrzebował zastrzyków. Rozmawiał z Bogiem i rozmawiając z Nim odszedł do wieczności.
A jak to jest z modleniem się w naszych domach? W moim domu rodzinnym – a było nas ośmioro rodzeństwa – było tak, że codziennie przed śniadaniem zbieraliśmy się razem. Najpierw śpiewaliśmy jakąś pieśń, np. „Chwalże, ma duszo…” albo „Gdy poranek błyska…”, potem czytaliśmy fragment z Biblii, a na końcu ojciec mój modlił się głośno. Wspomnienie tego, że w domu modlono się, towarzyszyło mi również wtedy, gdy sam stałem się bezbożny. A gdy zupełnie odszedłem od Boga i jako młody oficer zszedłem na złą drogę, pamięć o tym, że rodzice modlili się, pomogła mi zawrócić. Czy w waszym domu dzień zaczyna się od modlitwy? Słuchajcie, mężczyźni, Bóg zażąda od was kiedyś zdania rachunku ze stanu dusz waszych dzieci i żon, jeśli teraz nie jesteście dla nich przykładem. Jak zaczyna się dzień w waszym domu? Czy śpiewa się pieśni? Czyta się Słowo Boże? Nie możecie się modlić, a co będzie, jeżeli wasze małe dzieci poproszą: „Tatusiu, pomódl się z nami rano!”?
Zdarzyło mi się kiedyś, że pewien dostojnik w Essen poprosił, bym go odwiedził. Siedzę więc z nim i z jego żoną i on zaczyna: „Wie pan, spotkało nas coś niewiarygodnego. Mój szesnastoletni syn wrócił z zebrania koła młodzieży prowadzonego przez pana i spytał, dlaczego u nas w domu nie ma zwyczaju modlenia się. Powiedziałem mu, że to są tylko takie zewnętrzne formy, za którymi nic się nie kryje. Wtedy zapytał, ja sądzę o Duchu Świętym. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nic nie sądzę. I on mi oświadczył, że nieszczęściem naszej rodziny jest to, że nie ma ojca, który umiałby się modlić o przyjście Ducha Świętego”. Wysłuchałem tej historii i pytam: „Czy pan chciałby, żebym waszemu synowi zmył głowę za to, że trochę zuchwale odezwał się do ojca?”. „Ach, nie! – powiedział ten pan – Chodzi mi o to, że jeżeli chłopiec ma rację, to ja jestem w błędzie!” No, na to mogłem odpowiedzieć tylko jedno: „Pan jest w błędzie, a chłopiec ma rację”. „Tak – powiedział – tego się obawiałem. I co ja mam zrobić?” Ten człowiek nagle uświadomił sobie, że nie dopełnił najważniejszego obowiązku ojca rodziny! Nie wystarczy, że kupicie swoim dzieciom ubranie i dacie im jeść. Wy, ojcowie, macie większe obowiązki i ciąży na was poważniejsza odpowiedzialność! Pytam was: czy umiecie się modlić?
Wiecie, współcześni ludzie robią na mnie wrażenie… Ale tu muszę najpierw opowiedzieć wam legendę, którą słyszałem od marynarzy. Po oceanach świata pływa okręt-widmo, opuszczony przez załogę. Ten kompletnie pusty okręt nie tonie. I zdarza się, że inny okręt spotyka go na swojej drodze i stara się nawiązać łączność radiową. Ale tamten okręt nie odpowiada. No i właśnie my dziś jesteśmy jak ten okręt-widmo. Bóg stara się nawiązać z nami łączność. Przemawia z miłością, czasem zsyła cierpienie, chce otworzyć nasze serca. Bóg stara się nawiązać łączność przez wydarzenia, przeżycia, a przede wszystkim przez swoje Słowo. A my nie umiemy odpowiedzieć, my, okręty-widma!
Mówiąc o tych sprawach zapalam się i kiedyś jakieś małe dziecko spytało, wychodząc z kościoła: „Mamo, dlaczego ten pan na ambonie tak wymyśla?”. Mam nadzieję, że zrozumiecie mnie: ja nie wymy-ślam, tylko serce mi się kraje, gdy pomyślę, do czego doprowadzono nasz biedny naród, naukowców i robotników, mężczyzn i kobiety, młodych i starych! Do tego, że człowiek po prostu już nie potrafi wezwać Boga, który jest tuż obok niego. Wiele ludzi uważa się za chrześcijan i opowiadają się za Kościołem, ale modlić się nie umieją. Podczas wizyt domowych zawsze spotykam ludzi, którzy mówią: „Panie pastorze, my jesteśmy dobrymi chrze-ścijanami. Moja matka znała pastora Takiego-To-a-Takiego. Czy pan go znał? Nie? A moja matka bardzo dobrze go znała!”. Odpowiadam na to: „Razem z waszym pastorem Takim-To-a-Takim pójdziecie do piekła, jeżeli nie znacie Jezusa. Wszystko zależy od tego, czy umiecie wzywać Jezusa, czy umiecie się modlić?”. Więc spytajcie sami siebie – czy umiem się modlić? Czy modlę się? I sami sobie odpowiedzcie na to pytanie.
Powiecie może teraz: „Pastorze Busch, skończ już z tym wreszcie i powiedz nam lepiej, jak mamy nauczyć się modlić!”. I, rzeczywiście, muszę teraz przejść do tego zagadnienia.
2. JAK MAM NAUCZYĆ SIĘ MODLENIA?
a) Pierwszy krzyk życia
Jak człowiek uczy się mówić? Możecie sobie przypomnieć, jak uczyliście się mówić? Nie, na pewno nie możecie i ja też nie mogę. Ale jeżeli chcecie nauczyć się modlenia, to najpierw musicie nauczyć się pierwszego krzyku życia z Bogiem. Zaraz wam powiem, o co chodzi. Pan Jezus opowiedział kiedyś historię o dwóch ludziach w kościele. Jeden z nich był wytworny i zajmował wysokie stanowisko. Kiedy wszedł do świątyni, od razu poszedł na sam przód i zaczął się modlić: „Panie Boże, dziękuję Ci, że jestem o tyle lepszy od innych ludzi…” Ale gdy to powiedział, Pan Bóg przestał go słuchać. Mógł sobie jeszcze długo mówić – Pan Bóg go nie słuchał. Tak się zdarza! Drugi człowiek był dość obskurnym typem. Powiedzielibyśmy, że trochę ocierał się o kryminał, handlował na lewo czy coś w tym rodzaju. Wszedłszy do świątyni zląkł się, że tak tu uroczyście, więc został przy samych drzwiach, myśląc: „Zupełnie tu nie pasuję! W knajpie jestem na swoim miejscu, ale nie tu”. I chciał już wyjść, ale przypomniał sobie, co go tu przywiodło. Tak bezgranicznie tęsknił do Boga… My wszyscy bezgranicznie tęsknimy do Boga, do naszego domu rodzinnego, do Ojca! I ten człowiek w Biblii – nazywa się go celnikiem – poczuł, że nie może tak odejść. Ale czuł również, że nie może wejść, bo przecież wiedział, jak wygląda jego życie. Został więc przy drzwiach, złożył ręce i powiedział tylko jedno małe zdanie: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!”. I w Biblii czytamy dalej, że „poszedł usprawiedliwiony do domu swego..” Ten człowiek zaczął żyć.
Pierwszy krzyk nowego życia z Bogiem brzmi: „Zgrzeszyłem!”.
Chciałbym przybliżyć wam tę moją myśl takim przykładem. Byłem przy narodzinach mojego pierwszego syna. Poród był bardzo ciężki. Myślałem o Słowach Jezusa: „Kobieta, gdy rodzi, smuci się…” I myślałem, że moja ukochana żona, której głowę trzymałem w dłoniach, nie wytrzyma tych cierpień. I nagle usłyszałem głosik, właściwie skrzek. Dziecko przyszło na świat! Nowe życie! Tego skrzeku zaiste nie można było porównać do śpiewu, ale ja szlochałem ze szczęścia. Możecie to zrozumieć? Byłem wstrząśnięty, słysząc pierwszy krzyk nowego życia. I widzicie, takim pierwszym krzykiem nowego życia z Boga są słowa człowieka, który wreszcie ujrzał światło prawdy i mówi: „Zgrzeszyłem! Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!”. Wasze modlitwy nic nie będą warte, jeżeli na początku zabraknie tych słów, tego pierwszego krzyku życia. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby dziecko po urodzeniu wygłosiło mowę. Każde na początku wydaje z siebie pierwszy krzyk życia. I do Królestwa Bożego też nie ma innej drogi.
Ten pierwszy krzyk życia z Bogiem – czy już wydaliście taki krzyk w waszym życiu? Nie? To schrońcie się na miłość Boską w jakimś cichym miejscu i powiedzcie: „Zgrzeszyłem! Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!”. Nie prowadzę tu propagandy na rzecz Kościoła, ale, moi drodzy przyjaciele, tak bardzo chciałbym, aby choć kilkoro z was nie poszło do piekła! A to nie będzie możliwe, jeżeli Bóg nie usłyszy tego pierwszego krzyku życia. Kiedy syn marnotrawny powrócił od swoich świń do domu, pierwsze jego słowa brzmiały: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciwko niebu i przeciwko tobie…” W chwili, gdy wy powiecie te słowa, stanie przed wami Jezus i usłyszycie: „Mój drogi, moja miłości, za twoje grzechy umarłem. Zapłaciłem za ciebie!”.
b) Tylko dzieci Boże mogą się naprawdę modlić
Spotkałem niedawno znajomego, który ma troje słodkich dzieciaków, chłopca i dwie dziewczynki. Szli naprzeciw mnie i widziałem, jak dzieci wszystkie na raz mówiły coś do ojca, a ten ledwie nadążał z odpowiadaniem. Podszedłem bliżej i mówię: „Dzień dobry panu! Jak się macie, dzieciaki!”. I co się dzieje? Dzieci natychmiast zamilkły. Zobaczyły kogoś obcego i zamilkły. O to chodzi – dzieci mogą rozmawiać tylko ze swoim ojcem i matką, wtedy to jest prawdziwa rozmowa. W obecności kogoś obcego są zażenowane. My także możemy się naprawdę modlić tylko wtedy, gdy staliśmy się dziećmi Bożymi. I dlatego nie możemy się modlić, bo nie jesteśmy dziećmi Bożymi.
Ach, oczywiście, należymy do Kościoła, jesteśmy konfirmowani, jesteśmy chrześcijanami, bo w dzień Bożego Narodzenia pojawiamy się w kościele. Mówimy też pastorowi „dzień dobry” i jesteśmy tak uprzejmi, że nie dajemy mu sójki w bok. Pewien kaznodzieja przebudzeniowy powiedział kiedyś słuchaczom, że są ochrzczonymi zającami. Gdy ktoś go spytał, co to ma znaczyć, wyjaśnił: „Gdybyś zająca złapał i ochrzcił, to on, ledwo go puścisz, natychmiast pokica w pole. Z wami jest tak samo – ledwo odejdziecie ochrzczeni od ołtarza – już dajecie susa w świat”. Moi drodzy, dlatego nie możecie się modlić. Tylko dzieci Boże mogą to naprawdę. I dlatego tylko dzieci Boże są naprawdę radosne! Musicie zostać dziećmi Bożymi! Nie jesteście nimi z natury. Być może z wierzchu jesteście chrześcijanami, ale nie jesteście dziećmi Bożymi. Dziecko musi się urodzić, dziecko Boże musi narodzić się na nowo. Dopiero będąc dzieckiem Bożym, będziesz mógł się modlić. Dzieci Boże nie mogą żyć bez modlitwy. Jest ona dla nich równie niezbędna, jak oddychanie. Moi chłopcy mówią sobie w żartach: „Nie zapomnij o oddychaniu!”. A wy zapominacie o oddychaniu duszy! Musicie stać się dziećmi Bożymi!
Powiem wam krótko, jak stać się dzieckiem Bożym – tylko przez Jezusa. On powiedział: „Ja jestem drzwiami; jeśli kto przeze mnie wejdzie, zbawiony będzie…”. Przez mroki tego świata zbliża się ku wam Jezus, naznaczony stygmatami. Człowiek. Nie obchodził was dotychczas, to co słyszeliście o Nim, wydawało się wam bzdurą. Ale teraz On do was podchodzi. I może się zdarzyć, że Go nagle poznacie: „Ty Człowieku z innego wymiaru, Ty Synu żywego Boga – Ty jesteś moim Zbawicielem!”. Jest to pierwszy krok, aby stać się dzieckiem Bożym. Drugim krokiem jest nabranie wielkiego zaufania do tego Jezusa. Uświadomienie sobie, że On może doprowadzić do porządku moje wewnętrzne życie, mój brak spokoju, moją utajoną winę, grzechy mojej młodości. W Starym Testamencie mąż Boży mówi: „Prowadzisz mnie według rady swojej…” Człowiek nabiera nagle takiego zaufania do Jezusa, że odważa się porzucić swoje dotychczasowe życie i oddać się w Jego ręce. Nazywamy to nawróceniem. Taką chwilę przeżyłem, gdy mając osiemnaście lat odrzuciłem precz to, co było, i oddałem swoje życie Jezusowi. Nie pomógł mi w tym nikt. I wam nikt nie może pomóc. Ja też nie mogę. Musicie to załatwić sami z Jezusem. Zaryzykujcie i powiedzcie: „Weź, o Panie, życie me, w ręce Twe oddaję je…” W chwili, gdy to uczynicie, staniecie się dziećmi Bożymi.
Przychodzą do mnie różni ludzie twierdząc, że można zostać zbawionym również w inny sposób. Możecie oczywiście spróbować. Ale ja wam mówię, że istnieją tylko jedne drzwi do Królestwa Bożego. Drzwiami tymi jest Jezus, który za nas umarł i dla nas zmartwychwstał! A kiedy będziecie już dziećmi Bożymi – ach, proszę was, poszukajcie Jezusa, On szuka was już od tak dawna! – wtedy będziecie mogli się modlić i skończą się niedole waszego życia, bo Jemu będziecie mogli wyznać wszystko, jak dziecko ojcu.
Jestem już starym pastorem i poznałem w swoim życiu bardzo wielu ludzi. I jestem zupełnie pewny, że każdy człowiek – każdy! – ma swoje mroczne tajemnice. Nosimy je w sobie. Ale z chwilą, gdy stałem się dzieckiem Bożym, mogę wszystko wyznać Jezusowi. Moje mroczne tajemnice, moje rozterki, moje nieczyste związki – o wszystkim mogę Mu powiedzieć. Mogę Mu powiedzieć to, z czego nie zwierzyłbym się żadnemu człowiekowi.
Prowadziłem kiedyś obóz młodzieżowy i na zakończenie paru chłopców opowiadało o swoim życiu. Jeden z nich, osiemnastoletni, opowiedział, jak mimo chrześcijańskiego wychowania bliski był od-rzucenia nauki Jezusa: „Pewnego dnia przed pójściem na godzinę biblijną powiedziałem: 'Panie Jezu, jeżeli nie przemówisz do mnie osobiście dziś wieczorem, to odejdę. Nie mając pewności, nie mogę dać sobie rady z sobą samym i z życiem w wielkim mieście.’ I kiedy wracałem z godziny biblijnej do domu, miałem już pewność, bo Jezus wysłuchał mojej modlitwy i przemówił do mnie osobiście!”. Byłem wzruszony. Ten chłopiec z dna niewiary i zwątpienia wzywał Jezusa i otrzymał odpowiedź. A jak dopiero można być pewnym odpowiedzi, gdy wzywa się Go będąc dzieckiem Bożym!
Moja matka mieszkała w górach Szwabii. Podczas wojny dostałem od niej list, w którym napisała: „Obudziłam się dziś o trzeciej nad ranem. Zaczęłam myśleć o moich dzieciach na polach bitwy, o wnu-kach i o was żyjących pod bombami, o Elżbiecie, która już tak dawno nie pisała z Kanady. Poczułam, że ogarnia mnie rozpacz, miałam wrażenie, że jakaś ręka w żelaznej rękawicy ściska moje gardło. Nie mogłam tego wytrzymać i zaczęłam się modlić do Jezusa, prosić Go o słowo pociechy. Potem zapaliłam światło i sięgnęłam po Biblię” – błogosławiony ten, kto ma Biblię na nocnej szafce – „a gdy ją otworzyłam, spojrzenie moje padło na Słowa: 'Wszelką troskę swoją złóżcie na Niego, gdyż On ma o was staranie”’. Matka moja zakończyła list takim wspaniałym zdaniem: „Szybko więc zrzuciłam to, co mnie gnębiło, na mojego Zbawiciela, zgasiłam światło i spokojnie zasnęłam.” Tak, gdy jest się dzieckiem Bożym, można tak żyć – zrzucić troski na Zbawiciela i spać spokojnie!
Przypominam sobie też, jak moja matka powiedziała kiedyś: „Wczoraj wieczorem byłam tak zmęczona, że nie mogłam się nawet pomodlić. Powiedziałam więc tylko: 'Dobranoc, kochany Zbawicie-lu!'”. Pomyślałem sobie, że w tak naturalny sposób mogą rozmawiać ze swoim Panem tylko dzieci Boże. A On rzeczywiście czuwa. W każdej godzinie dnia i nocy mój Zbawiciel jest przy mnie, a ja jestem Jego własnością i mogę na Niego zawsze liczyć.
Czy zrozumieliście? Jeżeli człowiek nie może się modlić, jest to dla niego absolutną katastrofą. Życzę wam, abyście mogli zawołać: „Zgrzeszyłem! Boże bądź miłościw mnie grzesznemu!”. Będzie to pierwszy krzyk nowego życia. I życzę wam, abyście nie spoczęli, nim nie staniecie się własnością Jezusa, nim nie staniecie się dziećmi Bożymi. Kiedy to się stanie, nie będę już musiał martwić się o was.